Łączna liczba wyświetleń

piątek, 20 sierpnia 2010

Matka-część pierwsza

Z tym kurzym biznesem to nie był może zły pomysł. Ale nie domyślano go do końca. Rodzice sprzedali mieszkanie w Fishville, znaleźli stary dom na wsi. Czułam się jak w raju: łąka, rzeczka, kaczuszki. I indyk, który gonił mnie, bo nie lubił mojego stylu ubierania się. A ja nosiłam czerwone rajstopki. Rodzice kupili dwa tysiące kurczaczków. Mieszkały one w dwóch pokojach na piętrze, w piwnicy i w ciepłej przybudówce. Z radością wyjmowałam pisklaki z kartonów i przytulałam każdego. Jeśli dla dziecka pisklę to szczęście, to ja miałam dwa tysiące żółtych szczęść.
Ale coś w biznesie szło nie tak. Nie wiem nawet co. Kurczaczki nie zarabiały dla nas takich pieniążków, jak powinny. I matka postanowiła wyjechać do Niemiec, do znajomych na trzy miesiące, by spłacić dług. Pamiętam, jak kupiła wielki słownik polsko – niemiecki i vice versa. I rozmówki niemieckie. Potem wyjechała. Pożegnała się ze mną i z bratem na podwórku. Płakała. Powiedziałam „Nie płacz, przecież szybko wrócisz”. Rozpłakała się jeszcze bardziej. Ojciec odwiózł ją na dworzec. Co mu powiedziała, nie wiem. Miałam siedem lat.
Po tygodniu czy dwóch dotarła kartka: „Pozdrowienia z Mainz dla dzielnej trójki. Szczegóły w liście”. Listu długo nie było. Potem kartka na moje listopadowe urodziny. Niemiecka, kolorowa, ze skorpionem wytłaczanym i horoskopem po germańsku. I m.in. „Paulinko, dużo piątek”. Potem znów nic. I list obiecany. Że zostanie dłużej, że jest ciężko. Żebyśmy wybaczyli, że możemy sprzedać jej futro. Że nie wie, kiedy wróci.

Wreszcie do wszystkich docierało, że powrotu nie będzie. Tylko do mnie nie dotarło. Pytałam co kilka dni, kiedy mama wróci. Ojciec smutny mówił, że nie wiadomo. Ja uparcie dopytywałam. Wtedy krzyczał: „Wcale nie wróci!” Byłam w szoku. Szłam zapłakana do siebie. Po kilku dniach zapominałam i znów pytałam. Ojciec krzyczał, szok, szłam do siebie. Długo to trwało. Wreszcie dotarło. Większego bólu nie pamiętam.

Czasem przychodziły paczki. Z mazakami jak z reklamy, z nutellą i innymi skarbami. Wtedy czułam, że mam mamę. Jak mi tego było potrzeba! Nie szkodzi, że można to było w sklepie kupić - paczka była dowodem, że ja też mam mamę. Bo to już nie było dla mnie takie oczywiste. Nutellę jadłam powoli, by na dłużej ciepła starczyło. Dlatego wiem, że prawdziwe macierzyństwo ma smak czekolady. Gdzieś wśród dokumentów i notatek rodzinnych znalazłam kartkę z horoskopem dla urodzonych 1 listopada. "Poważny, lubiący samotność, nieufny, zamknięty w sobie - jest wymowny, chociaż nieraz nadmiernie ostrożny. Już we wczesnym dzieciństwie może zostać osieroconym lub osamotnionym, a młodość jego nieraz upływa w warunkach mniej pomyślnych. "
Czytałam to ze smutkiem. Pomyślałam z goryczą, że ktoś wiedział i mnie nie uprzedził. Poczułam, jakby ten wyjazd był zmową.

Dudniły mi w głowie słowa z Pisma:

To mówi Bóg: Czyż może niewiasta
zapomnieć o swym niemowlęciu,
ta, która kocha syna swego łona?
A nawet, gdyby ona zapomniała,
Ja nie zapomnę o tobie.

W szkole wszyscy wiedzieli, że tamta cicha „nie ma matki”. Było to dla nich normalne. Oswoili się i nie stanowiłam żadnej atrakcji. Ale było jakieś napięcie w powietrzu – że jesteśmy dziwną rodziną. Może i był to dobry test osobowości – ci najlepsi byli przy mnie mimo uszczerbku w życiorysie. Słabsi odpadli w eliminacjach. Całą podstawówkę zmagałam się z tym piętnem – braku matki. Ciągle musiałam udowadniać, że nie jestem gorsza. Dopiero w liceum przekleństwo nazwiska odkleiło się ode mnie. Tu pracowałam sama na swoją opinię, bez głupiej „sławy”.
Miałam podwójny egzamin dojrzałości. Przed maturą brat wszedł do mojego pokoju i powiedział: „Matka wróciła. I chce się spotkać”. Na to zdanie czekałam bardzo długo. Dniami i nocami. Wyobrażałam sobie okoliczności, kręciłam w wyobraźni filmy o tym. Ale w końcu czekać przestałam. Poddałam się. Poukładałam sobie życie, nawet byłam dumna, że nieźle mi idzie bez matki. A ona wróciła. Wyjechała w wakacje przed pierwszą klasą podstawówki a wróciła na maturę. Więc jednak żyje, więc jednak jej istnienie nie było snem, jak mi się czasem wydawało. Więc ja też mam matkę – jak wszyscy.

Pojechałam do naszych dawnych znajomych, do Jastrzębia. Wystraszona. Zawstydzona. Zapukałam. Otworzyła młoda kobieta i patrzyła na mnie zdziwiona. Przedstawiłam się. Teraz poznała. Weszłam do mieszkania, ktoś z boku przytulił mnie nagle. Nie chciałam. Nikomu nie pozwalam się zbędnie dotykać. Rozmowa. Jak w filmach – długa i ciężka. Ale bez przesadnego zaangażowania z mojej strony. Pytałam dlaczego wyjechała. Opowiedziała nostalgiczną historię. Już wtedy wiedziałam, że kłamała – znałam pewne fakty, które temu przeczyły. Ale nie chciałam jej robić przykrości, więc słuchałam jak kłamie mi w oczy. Spytałam też po co wróciła – tu była szczera: by uzyskać rozwód i trzeci raz wyjść za mąż.
Wróciłam do domu. Krewni latami powtarzali, że dziewczynki są uczuciowe i jak matka wróci, rzucę się jej w ramiona. A ja nie potrafiłam wytrzymać jej dotyku, jej spojrzenia i czułych słów. Wewnętrznie zbuntowana protestowałam przeciwko budowaniu dobrej relacji matka-córka. Nie było matki, nie było córki. Ale wiedziałam, że ona na to czekała, więc udostępniłam swoje ciało do przytulania. Jak manekin. Wyjechany emocjonalnie.

Potem ciężki rozwód. Ojciec osiwiał do reszty. Zgodził się na wszystko, byle już ona wróciła do siebie, do Niemiec i dała nam spokój. Ona chętnie przyjęła te warunki. Ja nie chciałam kolejnych spotkań. Bartek wybrał inaczej. Wyjechał do niej i mieszka tam już siedem lat. Krótko po rozwodzie odbył się na Kujawach, w jej rodzinnej miejscowości, ten kolejny ślub. W obecności wszystkich krewnych i przyjaciół. Mnie nie zaproszono. Nie zdałam jednak klasówki na czułą córkę, więc nie było dla mnie miejsca.

Po tym wszystkim oficjalny egzamin dojrzałości był tylko formalnością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz