Chciałabym to napisać po płaszczykiem "młodej bibliotekarki" - w masce,
jak na portalu społecznościowym. Ale nie będzie to o młodej
bibliotekarce, będzie o mnie. Trochę ekshibicjonizmu, odrobina nagości.
Nagość dobrze się sprzedaje. Kupujcie zatem.
Jestem tchórzem. Nic nowego. W podstawówce siedziałam jak trusia,
gapiłam się niebieskimi ślepiami na wszystkich i pisałam, w liceum
zajęłam się ważniejszymi sprawami, więc mniej mnie obchodziło
"rzeczywiste" otoczenie a na studiach oplotłam się jak groszek pnący
wokół pewnej uroczej tyczki i fukałam na świat spod przymkniętych
powiek. Z dyplomem w kieszeni zaczęłam robić w świecie małe porządki -
jak kazał mój polonista - ale cecha zwana profesjonalnie "dupowatością"
sprawiała, że można było mnie zdeptać słowem jak obcasem - aż miło.
Opanowałam do perfekcji podnoszenie się z kolan i udawanie, że wcale nie
bolało i że ja tak lubię. Oderwałam się
nawet od tyczki i... runęłam jak długa na ziemię.
Znów się podniosłam - lata praktyki i zaczęłam obserwować, kim właściwie
jestem. Jeśli pozostaniemy w metaforyce roślinnej, to byłam ewidentnie
heliofitem - rośliną światłolubną. Uparcie większość życia szukałam
słońca i wystawiałam się w jego kierunku. Z braku konkretnego słońca
mogło to być "słońce" a nawet żarówka. Przez jakiś czas były to książki,
potem chłopak, potem ogólnie sztuka, podróże i tzw. "samodoskonalenie"
zwane także samokolorowaniem.
Wiedziałam, że to nie to. Że uciekałam przed prawdziwym światłem,
Światłością a szukałam byle światełka, by się przy nim lekko ogrzać. Byłam ostrożna wobec świata. Nadrabiałam cwaniakowaniem, chichotem, udawanym
napuszeniem. A potem uciekałam i nakrywałam się kocem. To nie tak, że
nie kochałam ludzi. Kochałam ich bardzo i każdego chciałam (na siłę)
uszczęśliwić. Ale bliskie były mi słowa Tadeusza skierowane do Telimeny:
"Kochajmy się, ale tak - z osobna". Wtedy mniej bolało.Wreszcie
odnalazło mnie Słońce. Prawdziwe. Światłość. Jeszcze się przepychaliśmy -
musiałam wybrać, na której rabatce Słońce świeci dla mnie najmocniej i
gdzie będą dla mnie najlepsze warunki wzrostu. Znalazłam swoje miejsce -
na grządce zwykłej, powszechnej... I teraz uczę się na nowo fotosyntezy
- świadomej i ufnej.
Niestety okazało się, że nie jest tak łatwo zmienić właściwości
rośliny. Pozostała we mnie strachliwość i lęk. Przed zaangażowaniem albo
przed odrzuceniem raczej, przed prawdziwą wolnością i prawdą. Mam
tendencje do oceniania swojej wartości na podstawie ilości i jakości
tyczek, które zgadzają się mnie podpierać. Mam szczęście do wspaniałych
ludzi wokół. Dają mi dużo ciepła. Lubię, gdy jest ciepło i bezpiecznie.
Ale boję się zranienia, więc odepchnęłam w minionym roku kilka tyczek. A
nawet jedna tyczka odepchnęła dla odmiany mnie, gdy już wydawało mi
się, że oto grom z jasnego nieba i fanfary i inne osławione sygnały ze
świata. Zabolało ale "nic mi nie jest" zawsze na podorędziu.
Trzeba zdobyć się na odwagę, by przestać zerkać na latarenki i tyczki.
Bo można stracić rzeczy
i osoby najwartościowsze. Dziś dotknęło mnie
mocno, że tańcząc nieporadnie taniec godowy, którego wcale nikt nie chciał, mogłam zatracić wielki
skarb - kamień filozoficzny, który potrafi to, co we mnie słabe i
śmieszne przemieniać w złoto. Ów kamyk zna mnie jak zły szeląg a wciąż
jest. Nawet, gdy wszystko mylę, gubię i zapominam, gdy się odsuwam, by
nie pokazać swego rozedrgania, bo mam wieeeelką tajemnicę. Przyjaźń
najlepiej się widzi z odległości i przez łzy.
Trzeba się wreszcie pozbierać i usamodzielnić. Nie drżeć, nie przykrywać nosa kocem i nie marzyć, że kiedyś to ja...
Trzeba
zaryzykować bycie sobą i bycie niezależną. Nawet jeśli okaże się, że
wyjdzie inaczej, niż zapisałam w pamiętniku w podstawówce.
Trzeba mieć odwagę - na miarę swoich możliwości, wspieranych możliwościami Światłości. I trzeba uczyć się kochać - dojrzale i bez wymagania rewanżu.
Albowiem nie dał nam Bóg ducha bojaźni, ale mocy i miłości, i trzeźwego myślenia. (2 Tm, 1,7)