Łączna liczba wyświetleń

piątek, 31 grudnia 2010

Mój pierwszy raz


W tym roku po raz pierwszy rzuciłam studia doktoranckie. Było jedno wielkie odsapnięcie. Oraz sapanie bliskich i znajomych królika. Taka hiperwentylacja. Gdy podejmowałam tę ważną decyzję, obiecałam sobie więcej czytać, pisać i wrócić do podróżowania. Chyba udało się zrealizować te plany: rozpoczęłam pisanie bloga, udało mi się przeczytać trochę fajnych książek i byłam w kilku ciekawych miejscach.

Pierwszy raz przejawiłam jakąś konkretną inicjatywę w pracy i rozpoczęłam naukę oprowadzania wycieczek licealnych. Więc od kilku miesięcy potrafię zagospodarować godzinę nastolatkom i zmusić ich do chodzenia po budynku bibliotecznym i wykrzykiwania od czasu do czasu entuzjastycznego „och...” na widok wózków lifciarskich. Zajęcie to, choć sporadyczne, daje mi okazję do fajnej zabawy i obserwowania przyszłości Polski. Jedna grupa uparcie pytała, gdzie mamy Magazyn Książek Zakazanych i gdzie chowamy Graala. Widzieli „Bibliotekarza” :-)

W tym roku pierwszy raz byłam w czeskiej Pradze. I to w towarzystwie dwóch sympatycznych, wolnych mężczyzn :-) Miasto okazało się przepiękne. Spędziliśmy tam trzy i pół dnia w bardzo fajnej atmosferze. Królowały Hradczany, Wełtawa,  parek w rohliku i wino Zameckie... Każdej nocy namawiałam chłopaków na wyjście na miasto i tylko Adamowi zawdzięczam, że nie zabiłam się na stromych schodach praskiej kamienicy ani nie ruszyłam w koszulinie nad Wełtawę.

Po raz pierwszy spędziłam noc w Warszawie. Dwa lata temu byłam w stolicy przez trzy godziny a w sierpniu tego roku byliśmy cztery dni. Staliśmy pod Pałacem Prezedenckim, gdy oczy całego kraju zwrócone były na krzyż. Poznałam Wilanów, Stare Miasto, Łazienki... I kościół Sakramentek! Podróże uczą: wódka nie jest dla małych dziewczynek!

Pierwszy raz pozwoliłam sobie spróbować zaprzyjaźnić się. Tak po dorosłemu. Zazyczaj gryzę już na starcie. Ale spotkałam Gosię. Właściwie połączył nas pewien mężczyzna :-) Uznałyśmy chyba obie, że jesteśmy sobie bliższe niż mogłyśmy przypuszczać. I zaryzykowałyśmy. W ten sposób zyskałam siostrę. Teraz trzeba się tylko nauczyć przyjaźnić. Są jakieś podręczniki na ten temat?

Wreszcie pierwszy raz wędrowałam w kierunku Giewontu – nie udało nam się dotrzeć na szczyt z powodu skrajnie niesprzyjających warunków atmosferycznych. Adam co prawda uważa, że warunki były bardzo dobre, ale to może na jego wysokości. Na poziomie kolan wiał halny i w każdej chwili spodziewałam się tajfunu i/lub trzęsienia ziemi. Wyprawę w góry przeżyłam, moi towarzysze także.


Adam, podczas lektury tego tekstu, zarzucił mi kłamstwo. Więc muszę napisać wprost, że pogoda była idealna, słońce świeciło, nic nie stanęłoby na przeszkodzie, by osiągnąć szczyt Giewontu. Ale ja się bałam, opóźniałam marsz, szłam na kolanach i wyzywałam jak pijany marynarz. Przeze mnie szliśmy bardzo wolno, nie mogliśmy wejść na szczyt a i tak mrok nas zastał na szlaku. To wszystko moja wina - bo panicznie bałam się gór. Mam nadzieję, że teraz wszystko jasne :-)

Pierwszy raz postawiłam się w kwestii matki. Rok wcześniej nie zareagowałam i zgotowano mi kocioł pt „Wizyta mamuśki”. Teraz było inaczej. Najpierw delikatnie. Jednak, gdy zobaczyłam, że to nie skutkuje, zaprezentowałam inne oblicze. Bardzo zdecydowanie poinformowałam osoby, które niemiecka frau wciągnęła w tę farsę, że nie życzę sobie wizyt, knucia za moimi plecami i manipulowania moją osobą. Oczywiście w odwecie usłyszałam, że grzeczne dziewczynki kochają swoje mamusie ale na mnie już taka zwiędła retoryka nie działała.

Pierwszy raz byłam u kosmetyczki! O jeju! Co tam się działo! Straszne!!! Poddawano mnie wymyślnym torturom, dręczono mnie sprzętem laserowym. Wszystkiemu przyglądała się Gosia, która dodatkowo ostrzyła sobie pazurki. Efekt: Gosia wyszła z nowymi tipsami a ja wyturlałam się z obcą mordką zamiast mojej. Gosia mówiła, że po tym będę piękna. Mylić się jest rzeczą ludzką.

I po raz pierwszy dostałam medal! Prawdziwy! Medalowy! Taki z napisem łacińskim! Zajęłam trzecie (właściwie chyba czwarte) miejsce w konkursie na najsympatyczniejszego pracownika biblioteki. Medal odebrałam na scenie i ogólnie było fajnie. Zostałam wyprzytulana, wycałowana i wychwalona. Przypomniało mi to, że nie lubię zbyt intesywnych kontaktów międzyludzkich. Wytrzymuję do trzech całowań lub pięciu wyprzytulań. Potem uciekam (przynajmniej myślami).

To był dobry rok. Bardzo dobry nawet. Wydarzyło się sporo rzeczy, tu opisałam tylko najciekawsze.
Na przyszły rok planuję coś ekstra...

piątek, 17 grudnia 2010

Użalanie się nad sobą

Oto dostałam czas dla siebie. Ponad tydzień byłam uwięziona w mieszkaniu z gorączką, bólem nerki i ogólnym spadkiem formy. Miałam możliwość rozmyślać, czytać, podejmować decyzje. I klapa. Zamiast powrócić do świata żywych odmieniona, pewna siebie i uśmiechnięta od ucha do ucha, wróciłam nostalgiczna, zamknięta, niechętna. Chyba rozmyślania szły nie tak jak trzeba. Zamiast otwierać swój umysł na wyższe rejestry, ja wspominałam, ile złego zrobili mi bliscy w życiu. W myślach zbeształam matkę i brata - im oberwało się najbardziej. Ale zaczęłam odczuwać niechęć także do innych. Poczułam się osamotniona, porzucona przez cały świat. Zrozumiałam nagle, że tak się jakoś ustawiłam w życiu, że nie buduję silnych relacji.  Trzymam ludzi na dystans i od czasu do czasu dziwię się, że jest jak jest. Dawno temu ktoś powiedział mi, że jestem oziębła. Że nie mówię ludziom jak są dla mnie ważni, nie wołam, że kocham i nie przytulam. Tłumaczył nawet, że matka mi zwiała i dlatego jestem pozbawiona ciepła typowego dla normalnych (!) kobiet. Bolało. Oczywiście chciałam się wtedy buntować i krzyczeć, że jestem ciepła i życzliwa jak diabli - ale on już wiedział swoje. I teraz, lewitując nad łóżkiem z gorączką, rozmyślałam nad tym uparcie.

I nic tu nie pomogą krzyki "krewnych i znajomych królika", że jestem tak zajebista, że miary dla mnie brakuje. Ową sztuczną "zajebistość" wypracowałam upartymi uśmiechami, pogodnymi mailami i wiecznym słuchaniem i ratowaniem całego świata. Nagle  świat zapomniał. Znakomicie radził sobie beze mnie. Nie spodziewałam się, że świat runie, gdy ja zachoruję. Ale gdy tak leżałam i nie miałam sił zrobić sobie herbaty (nie mówiąc o bardziej skomplikowanych wyzwaniach kulinarnych), poczułam się zupełnie niepotrzebna. Poczułam, że po mojej śmierci cierpiałby tylko mój tata. Reszta uznałaby mnie ze przelotne wcielenie - pomiędzy żukiem gnojarkiem a orangutanem. Zjawiłam się, powiedziałam trzy żarty, napisałam cztery rymowanki, podałam pięć książek i zniknęłam. Smutno by pewnie było, ale smutno jest także jak się szklanka rozbije albo ciasto w piekarniku nie wyrośnie.

A ja chcę być ciepła - dla ludzi wokół mnie moje 36.6 to za mało.

niedziela, 12 grudnia 2010

Jak podczas choroby poderwać faceta

Jesteśmy tak skonstruowane, że pragniemy płci przeciwnej zaprezentować się z jak najlepszej strony. Stroimy się, malujemy, śmiejemy perliście, by tylko zaciągnąć samca do łóżka i przed ołtarz (kolejność dowolna). Ale nadchodzi taki etap w życiu, że jesteśmy chore. Stan taki może utrzymywać się trzy dni, tydzień, dwa tygodne, miesiąc... Obecnie czas pędzi z prędkością TGV, więc absolutnie nie możemy pozwolić sobie na wykluczenie z towarzystwa przez miesiąc. Sytuacja wymaga od nas kreatywności. Musimy elastycznie podejść do porad zawartych w prasie kolorowej.

1)Wygląd.
Nie szalej! Klasyczna „mała czarna” nie jest Ci teraz potrzebna. Przyda się stara koszula flanelowa, za duży sweter taty, stare spodnie, pod nimi kosmicznie grube rajstopy i wielkie skarpety.  Gdy wychodzisz, nie zapomnij wielkich, ciepłych butów, 3-metrowego szalika, śmiesznej czapki, rękawiczek nie do pary i olbrzymiej kurtki puchowej. Jesteś gotowa!

2) Zapach
Zapomnij o zapachach typu Dior, Chanell... I tak masz katar, więc nic nie czujesz. Skoro co wieczór nacierasz stopy spirytusem, zapach jaśminu nie przebije się przez te opary. Zresztą, jesteś chora i nie wolno Ci się przesadnie myć, więc perfumy niewiele tu pomogą. Dla bardziej wymagających: kilka kropel Amolu potrafi zdziałać cuda. Zastąp zwykły spirytus Amolem a może poczujecie do siebie miętę... Korzystna będzie także nutka syropu na kaszel.

3)Dodatki
Czapkę, szalik, rękawiczki i buty mamy omówione. Zostaje jeszcze torebka. Odpada malutka, zgrabniutka torebusia, w której mieszczą się tylko klucze i szminka. W Twojej torebce na czas choroby musi się znaleźć: dziesięć paczek chusteczek, dwa syropy (na kaszel suchy i na mokry), tabletki na gadło, inne tabletki na gardło (te pierwsze przecież nie działają!), jeszcze inne tabletki na gardło (warto mieć wybór), aspiryna, sztyft do nosa, krople do nosa, witamina C (dużo!!), suplementy diety (ze trzy), termos z gorącą herbatą, książeczka zdrowia, karta czipowa do lekarzy, trzy recepty, dwa skierowania i wapno. Oprócz tych specyfików, musisz mieć także elementy, których w torebce modnej pani nie może zabraknąć przez cały rok: śrubokręt, dwie książki, notatnik, długopis, kolorowe zakreślacze, telefon komórkowy, portfel skórkowy, parasol, baterie typu AAA (żeby do niczego się nie przydały), żarówka i trzy śrubki.

4) Gdzie go spotkać?
Najłatwiej w poczekalni u lekarza. Zwróć tylko uwagę, do jakiego specjalisty czeka. Tych do wenerologa skreślamy od razu. Najbezpieczniej wybierać spośród tych do lekarza rodzinnego.  Grypa, zapalenie płuc a nawet rozstrój żołądka – tyle możemy wybaczyć naszemu księciu. Obowiązkowo poddajemy obiekt dyskretnej obserwacji: próbujemy ustalić, co mu dolega, czy ta choroba jest dziedziczna i czy obniży odporność wspólnego potomstwa. Możemy nawet, w przypływie odwagi, zagadać. Odradzam jednak drastyczne hasła typu: „Kiła?” lub „Też miałam kiedyś taką biegunkę”. Proponuję zacząć od klasycznego, nudnego nawet „Dzień dobry”.

5) Rozmowa zagajająca
W poprzednim punkcie zasygnalizowano już potrzebę rozmowy. Niestety, drogie panie, rozmowę przeprowadzić należy. Choćby po to, by poznać dźwięk głosu wybranka, zanim w kościele zabrzmi jego miękkie „tak”. Wiemy, że mężczyźni niewiele mają do powiedzenia, a to co mają, mówią w sposób skrajnie niefachowy, ale nie wymyślono jeszcze lepszej metody na wzajemne poznanie. Zaczynamy standardowo „Dzień dobry”. Potem staramy się skierować rozmowę na właściwe tory. Bezpiecznie rzucić z przejęciem „Ach, te grudniowe śnieżyce...” (Uwaga! Wcześniej sprawdzić w naszym podręcznym kalendarzyku, czy to aby nie sierpień). Można też coś dodać o skorumpowanej, nieudolnej służbie zdrowia. Ryzykujemy jednak, że obiekt jest w jakiś sposób powiązany z lecznictwem.

Staramy się unikać opowieści o własnych problemach/anomaliach zdrowotnych; chyba, że mamy coś naprawdę ostrego, co wywrze silne wrażenie na interlokutorze. Jeśli mamy takiego asa w rekawie, warto go przedstawić („W dzieciństwie zostałam porwana przez UFO i mam teraz w głowie taką płytkę, która może służyć jako telefon komórkowy”); jednak pamiętajmy, by podać szczegóły, które uprawdopodobnią naszą historię („Z tej płytki ciężko połączyć się z abonentami Playa”). Opowieść o wrzodzie na pupie zostawiamy na dalszy etap znajomości. Dużo dalszy etap!
Rozmowa zagajająca to także dobry moment, by dowiedzieć się, czy obiekt ma żonę i/lub dzieci. Wystarczy zapytać z troską: „Nie boi się pan, że pozaraża żonę i dzieci?”

6) Umówmy się
Jeśli wyczuwamy, że druga połówka myśli tak samo jak my, że lubi ten sam syrop i ma tyle samo gorączki nad ranem, pora wymienić się numerami telefonu/gg/mailem. Odpada sztampowy tekst: „To może się zdzwonimy”. Warto zaproponować: „Znam świetnego specjalistę od płuc. Podaj mi swój numer, prześlę Ci smsem namiar na tego lekarza” albo (dla odważnych!) „To mój numer; zadzwoń a pobawimy się w doktora”. Jeśli nie mamy wizytówki ani karteczki, możemy numer wybrankowi napisać na chusteczce (Uwaga! Sprawdźmy najpierw, czy chusteczka jest czysta!). Żeby udowodnić, ze jesteśmy zaradne, warto dodać, gdzie najtaniej w mieście kupić można hurtowe ilości witaminy C. Niech facet wie, że na byle kogo nie trafił!

7) Klapa?
Jeśli romans skończy się klapą, nie przejmujmy się. Zawsze możemy zrzucić to na gorączkę i totalne osłabienie w momencie zapoznawania obiektu. Przecież byłyśmy tak chore, że to cud, że poderwałyśmy człowieka a nie małpę. Chociaż...

środa, 8 grudnia 2010

Jak zepsuć sobie przedpołudnie. Poradnik


            Podaję tu moją propozycję zepsucia sobie kilku godzin przedpołudniowych. Publiczna służba zdrowia świetnie się do tego nadaje. By osiągnąć wybrane założenie w brawurowym stylu, należy przygotowania rozpocząć już tydzień wcześniej. Należy się przeziębić. Ja w tym celu pojechałam do Krakowa. W sprawdzonym, doborowym towarzystwie. Tylko pogoda się nie sprawdziła. Jakoś nie zwracałam uwagi na to, że drżę z zimna. Dopiero pod koniec przypomniałam sobie o pomponie na czapce, którą koniec końców i tak zostawiłam Gosi w aucie. Wyjazd był sympatyczny a we mnie pojawił się cień choroby. Początek znakomity.

        Kilka dni łaziłam tak do pracy, kaszląc i kichając rytmicznie. Cudem nikt się nie zaraził. Wreszcie choroba mnie zmogła. Poszłam na L4. Przez większość czasu miałam silną gorączkę, brak apetytu, zawroty głowy, kaszel-gigant i depresję zimową. A może nawet menopauzę. Ostatniego dnia udałam się z samego (prawie) rana na kontrolę, która miała wykazać, że chora jestem nadal i muszę jeszcze kilka dni lewitować nad łóżkiem. I zaczęło się!

        Przyszłam ok godziny 9. Rozpalona, zasmarkana, osłabiona. Dowiedziałam się, że nie może mnie przyjąć „jakikolwiek” lekarz, bo moja pani doktor przyjmuje dziś – ale od godziny 12 do 17. Szybko policzyłam na palcach i wyszło mi, że muszę czekać 3 godziny. W oczach miałam panikę – musiałabym tu czekać albo wrócić do domu (nie tak daleko: 7 minut piechotą + jeden przystanek autobusem) i znowu przyjechać. Czułam się tak fatalnie, że powrót wydał mi się wyprawą na biegun (na oba!). Ale leżakowanie w poczekalni wśród tylu chorych ludzi to też mało kusząca perspektywa. Pani z rejestracji zrobiło się żal tak grzecznej, miłej i dobrze zapowiadającej się bibliotekarki. Podpowiedziała, bym poszła do innej lekarki i spytała, czy zgodzi się mnie przyjąć. Poszłam z nadzieją w oczach i chusteczką przy nosie.

         Wdrapałam się na piętro, odnalazłam pokój i czekam grzecznie, aż pacjent wyjdzie i ja się wślizgnę po prośbie. Trwało to długo. Lekarka okazała się perfekcjonistką. Po piętnastu minutach byłam już nieźle spocona i zrezygnowana, gdy wreszcie pacjent wyszedł i ja wkroczyłam uzbrojona w uśmiech (kolor warg zlewał mi się chyba z kolorem tęczówki ale co tam), miły głos oraz życzliwą postawę. I tłumaczę: że ja do lekarza pragnę, że choram, że trzy godziny, że umieram. Babka twarda. Nie! Każdy ma swojego lekarza! Mam przyjść potem do mojej pani doktor. Ja dalej: chora, Janko Muzykant, praca u podstaw, ratunku. Nie. Więc rzucam na odchodne ostatni argument z siłą „Powrót do domu i kolejny przyjazd raczej na zdrowie mi nie wyjdą”. Podziałało! Mam iść wyjąć kartę i zostanę łaskawie przebadana. g.9:20

          Wyszłam uradowana. Kartę wyjęto, kuponiki wydrukowano a ja, dumna jak paw, zajęłam miejsce w kolejce. Czekałam godzinę – dalej rozpalona i niezmiennie kaszląca. Obok był gabinet dermatologa, więc siedziałam w towarzystwie kobiety uczulonej na własne włosy i chłopczyka z podejrzeniem ospy. Brrr... W końcu nadeszła moja kolej! Wchodzę po raz drugi. Rozpoczynamy miłą konwersację – mówię trochę o sobie (temperatura, samopoczucie, jak sypiam). Potem przechodzimy do konkretów: zaczynam się rozbierać a pani doktor pogrąża się w lekturze mojej karty. Nagle krzyczy: chwila! Zobaczyła na karcie podpis swojej koleżanki po fachu, która kilka dni temu mnie badała. „Ja nie mogę wchodzić w kompetencje innego lekarza”. Nie bardzo rozumiem, wolałabym dalej się rozbierać; ale na wszelki wypadek czekam. Żeby mnie goło stąd nie wywalili. Przecież moja choroba to zwykła, klasyczna infekcja. Chcę, by tylko zdiagnozowano, że nie mogę jeszcze w tym stanie pracować, skoro z trudem kanapkę sobie robię. Pani doktor uznała jednak, że tamta druga „doktórka” jest teraz w budynku, więc mam iść do niej. Ta nie będzie mnie badać. Nici z rozbierania. Randka nieudana. g.10:25

         Wyszłam skołowana i poszłam do rejestracji. Rzeczywiście, ktoś nie dopatrzył, że kilka dni temu badała mnie inna lekarka, bo „moja” była na urlopie. I ta inna jest teraz obecna. Ale ona ma już komplet na dziś i nikogo więcej nie przyjmie. Nie chciało mi się walczyć, przekonywać. Powiedziałam, że się poddaję i przyjadę później do mojej bogini. Choć nawet nie wiedziałam, która to jest. Rok temu, gdy także miałam wątpliwą przyjemność chorować w tym mieście, zgłosiłam się do przychodni i poprosiłam o wypisanie deklaracji do jakiejś „fajnej pani doktor, która teraz przyjmuje”. I teraz będziemy się widzieć dopiero drugi raz w życiu ale deklaracja jest tak silnym spoiwem pacjenta i lekarza, że inny doktor nie może mnie dotknąć. „I nie opuszczę cię aż do śmierci...”.  Twojej śmierci, pacjencie. Umrzesz w kolejce w przychodni. Zrezygnowana wyszłam z budynku. g.10:35

        Dotarłam do domu smutna. Jak każda normalna kobieta, poczułam się osamotniona, zapomniana i biedna. Nie miałam sił, by cokolwiek zrobić. Schowałam się pod kołdrą i z dreszczami zasnęłam.

Epilog

Na godzinę 15 doczłapałam znów do tej Świątyni Zdrowia. Trochę poczekałam i wreszcie legalnie, odważnie weszłam do mojej własnej, wybranej pani doktor. Światło na końcu tunelu. Wizyta trwała 5 minut. Szybko mnie przesłuchano stetoskopem i nonszalancko obito nerki. Przy okazji okazało się, że jedna z moich nerek jest smutna i chora i trzeba się nią zająć. Wyszłam z L4 do końca tygodnia. Tego nie dało się zrobić w godzinach przedpołudniowych. Bo byłam przypisana do konkretnej bogini. I tylko ona, w fartuchu bardziej ecru niż białym, mogła mnie uzdrowić.
„Wybrańcy bogów umierają młodo”.

czwartek, 2 grudnia 2010

To i owo

Tego dnia temperatura odczuwalna było o niebo wyższa niż wczoraj. Świeciło słońce, więc z jakim takim optymizmem przedarłam się przez zaspy pod kościół, gdzie podjechał - wyjątkowo punktualnie - kolega, z którym w te mrozy dojeżdżam do/z pracy. Już miałam się wpakować do auta z gracją wieloryba, gdy na siedzeniu pasażera zobaczyłam kwiatki. Zanim zdążyłam się odezwać, kolega powiedział: "Ino se kwiotków nie pognieć, bo to twoje". Okazało się, że dziś kalendarz wskazywał imieniny Pauliny i Balbiny. Z braku jakiejkolwiek Balbiny w okolicy, kwiatki dostałam ja. Już chciałam tłumaczyć, ze ja niekwiatkowa a imienin także nie obchodzę, ale kolega nie słuchał, bo głośno zastanawiał się, co kupić żonie na święta.

Taka żona to ciężki orzech do zgryzienia. Miała dostać ekspres do kawy, ale jej się nie spodobał (zobaczyła w necie) i zabroniła kupować. Sama wypatrzyła śliczny płaszczyk za - bagatela!- 1100 zł ale tu możliwości finansowe darczyńcy były ograniczone. Nazwała więc męża odpowiednio i odmówiła dalszej współpracy. Tu przypomniało mi się jak na imieniny kupił jej perfumy Diora i odmówiła przyjęcia, bo jej się źle kojarzyły - skropiła takimi babcię do trumny... Obecnie więc biedak nie ma pomysłu, co kupić małżonce na te wspaniałe, rodzinne święta, by nie krytykowała go zbyt głośno. Idą święta...

Dojechaliśmy i okazało się, że na moim biurku leży czarna folia. Jednak nic mi nie umarło w biurku. Przez świetlik padał śnieg. Więc wyszło na to, że siedzieć nie mam gdzie. Na szczęście jedna z moich "matek" przytuliła mnie do siebie (dosłownie i w przenośni) i znalazło się miejsce obok niej. Jest jeszcze bardziej przytulnie. Czyli ciasno i duszno. Mnie i tak jest wszystko jedno. Od niedzieli mam taki katar, że świata nie widzę. Przemawiam męskim, namiętnym głosem, nie rozstaję się z chusteczkami a oczy mam załzawione jak po komedii romantycznej w oparach cebuli. 

A dla poprawy samooceny znalazłam to:

"Paulina jest numerologiczną siódemką. Zgodnie z właściwościami tej liczby, Pauliny mają charakter refleksyjny, skłonne są do zadumy, do zagłębiania w sobie, a ich życie wewnętrzne zwykle bogatsze jest od zewnętrznej kariery. Jako dzieci są spokojne i grzeczne, ale wolą siedzieć w kąciku nad swoimi sprawami niż dokazywać w gronie rówieśników. W dorosłym życiu też raczej nie ściągają na siebie uwagi publiczności i wolą zajmować się rzeczami, które powstają w ciszy niż jakąś hałaśliwą, "rynkową" działalnością. Działają metodą małych kroków; są jak ta "cicha woda, która brzegi rwie". Zwykle dobrze znają swój cel i nie rozpraszają sił na błądzenie i pomyłki. Jak wszystkie numerologiczne siódemki, są obdarzone dobrą intuicją. Żyją bez pośpiechu i bez zbędnych szaleństw. Starają się wokół siebie i swojego miejsca na świecie zachować spokój, porządek i zdrowe reguły. Wiele z nich osiąga profesjonalną biegłość w zawodach wymagający wiedzy i doświadczenia."

Miło, prawda? Było też coś o braku wiary w siebie, nieufności i słomianym zapale - ale to wycięłam. Wierutne bzdury! :-)