Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 7 sierpnia 2011

Morze, nasze morze

PONIEDZIAŁEK

Przedstawiam tu opis części wyjazdu na górę mapy. W dniach 29.07-5.08.2011 razem z druhem Marcinem (moim zdeklarowanym "tylko i wyłącznie przyjacielem" - żeby nie było!) zwiedziliśmy Toruń, Trójmiasto i Malbork. Było mocno! Omal nie wróciłam po trzech dniach wściekła do domu!! Ale moja cierpliwości i wyrozumiałość wobec ludzkich niedoskonałości sprawiły, że mogłam do końca delektować się wyjazdem i nawet nie odstrzeliłam Marcinowi głowy ;-) Tu opisałam pobyt w Trójmieście, gdyż obfitował w największą liczbę wydarzeń. Po Lwowie wszystko mogłoby mi się pomieszać ;-) Część zdjęć robiona moją komórką, więc jakość średnia. Trzeba się domyślać!


Z Torunia ruszyliśmy do Gdyni w poniedziałek rano. Po czterech godzinach pociągowego telepania dotarliśmy na remontowany dworzec gdyński. Kolejne 20 minut zajęło nam wydostanie się z tego labiryntu, bo administratorzy uznali, że błąkanie się po brudnym dworcu to fajna zabawa i dobre tablice informacyjne zepsułyby efekt... W Informacji turystycznej pani praktykantka zachęcała nas do odwiedzenia Domku Abrahama. Coś nas podkusiło, by spytać o tego człowieka. No to się dowiedzieliśmy, że "Pan Abraham to był taki pan, który mieszkał w tym mieście, kiedy tu jeszcze była wieś. To człowiek zasłużony dla tych ziem.". Mnie całkowicie wystarczyło! Pani praktykantka szukała jeszcze pomocy w Wikipedii ale nawet ten portal nie podałby trafniejszego opisu pana Abrahama.

Po zakupach w Biedronce poszliśmy do Akwarium/Oceanarium. Spodziewałam się wielkich szyb, za którymi będą pływać wściekłe rekiny i wszystkie inne stwory morskie. Naoglądałam się chyba amerykańskich filmów. Największa ze wszystkiego okazała się kolejka do kasy. Same wystawy średnie: sporo teorii, tablic informacyjnych, szkiców poglądowych. W akwariach zwierzątka raczej małe niż duże: karpie, płocie, węgorze, sumy, żółwie, jedna anakonda, sporo rybek znanych z domowych hodowli. Kręciły się nawet dwa rekinki - takie miniaturki rachityczne. Byłam srodze zawiedziona. Moją radość wzbudziły jedynie kolorowe, wesołe rybki na końcu wystaw. Uparcie robiłam im zdjęcia aparatem w komórce, ale tęczowe dziady nie rozumiały, że trzeba się na chwilę zatrzymać do zdjęcia, bo wyjdzie niewyraźne... Najbardziej polubiłam dwie: żółtą i niebieską. Nadałam im nawet imiona: Cytrynka i Denaturacik (:




Następnie udaliśmy się na powitanie morza. Ja zjadłam watę cukrową (ale małą, bo jestem na diecie!) i szczęśliwa polazłam do wody. Podwinęłam nogawki, ale raczej symbolicznie, bo i tak miałam spodnie mokre do kolan. Marcin został na ręczniku na piasku i po chwili jakiś łabędź zaczął krążyć wokół niego zalotnie... Uznał go chyba za całkiem niezłą samicę. Wolałam im nie przeszkadzać w tych intymnych chwilach i dalej myłam nogi w morzu. Gdy uznałam, że są czyste, mogliśmy przejechać SKM do Gdańska.

Tu już było lepiej: dworca nie remontowano a panie z Informacji turystycznej lepiej korzystały z Internetu. Pospacerowaliśmy po wieczornym mieście, odkryliśmy darmowe toalety przy Jarmarku Dominikańskim (hurra) i poszliśmy do schroniska. W pokoju zastaliśmy już dwóch chłopaków. Mnie to lekko zaniepokoiło - obcy mężczyźni - trzeba wszcząć alarm! (Będą imprezować? Narkotyzować się? Urządzą orgię? A zaproszą mnie?)  Ale okazało się po kilku minutach, że to bardzo sypatyczni ludzie - żaden nie chciał nas zabić ani okraść, nawet nas nie torturowali. Zero narkotyków, orgii nie zapamiętałam. Tomek i Paweł  przyjechali na trzy dni do Trójmiasta z... chyba z okolic Pułtuska. Ja i tak ochrzciłam ich mianem "Warszawka" (tam studiowali) i z tej nomenklatury nie zrezygnowałam do końca pobytu.

WTOREK
Rano Marcin zadeklarował, że będzie cały dzień zwiedzał zabytki. Ja już dużo wcześniej ostrzegałam go, że będę raczej stałym bywalcem plaży sopockiej i poprosiłam tylko, by wyjaśnił mi jak dojść do dworca PKP a ja już będę szczęśliwa. Od lat wiadomo, że jestem geograficznym debilem i zgubię się nawet w drodze z przedpokoju do kuchni, więc tłumaczenia Marcina wydawały mi się ... nielogiczne. Pewnie rozpłakałabym się, powtarzając przez łzy, że "ja chcę na plażę", ale tu odezwali się chłopcy. Okazało się, że jadą do Sopotu na molo, więc mogłam ich śledzić i tym prostym sposobem dojść do plaży :-) Genialne!


W Sopocie namierzyliśmy z Pawłem i Tomkiem Monciak, weszliśmy do Krzywego Domku, który w środku okazał się prosty (ale oszustwo!)


 i dotarliśmy bezkolizyjnie na molo. Tu panowie zgodzili się na godzinne, bezowocne łażenie ze mną po plaży. Z Tomkiem zbudowaliśmy Pałac Kultury i Nauki z piasku. Paweł - jako inżynier - nadzorował realizację tego ambitnego projektu. Niestety, przy pracach wykończeniowych bryła się zawaliła, więc honorowo przekształciliśmy PKiN w piramidę i tym razem udało się.




 W rewanżu ja polazłam za chłopakami na molo. Godzinę snuliśmy się po kolejnych pomostach, by w pełni wykorzystać opłatę 5.50zł. 

Po tym spacerze chłopcy ruszyli via Gdynia na Hel a ja via piasek do morza. Jeszcze pomogłam pani ratownik przetransportować hamburgery na stanowisko Słonecznego patrolu. Następnie zjadłam rybkę. Tu spotkałam być może miłość swojego życia. Przystojny blondyn podszedł, lekko szturchnął mnie w ramię i zawadiacko patrzył mi w oczy. Spytałam, czy chce ze mną poczytać książkę, ale on dalej w milczeniu patrzył na mnie. Uparty! Niestety, na drodze do szczęścia stanęli jego rodzice. Byli przeciwni naszej miłości. Wołali go, ale on dalej mi się przypatrywał. W końcu wzięli na ręce dwuletniego Łukaszka i odeszli. Po rybce wyłożyłam swe bibliotekarskie ciało na piachu. Miałam nasmarować się olejkiem, ale jakoś... skupiłam się na rozmyślaniach o życiu. A rozmyślania o życiu mają to do siebie, że nie można ich przerywać na takie prozaiczne czynności jak smarowanie olejkiem. Gdy skończyłam rozmyślania, posmarowałam czerwoną skórę. Chyba trochę za późno - bolało cztery dni.


Późnym popołudniem wróciłam do Gdańska, przespacerowałam się starówką i poszłam na zakupy. Przy kasie zrobiło mi się słabo. Na szczęście powodem osłabienia nie był wysoki rachunek. Chyba kilka godzin w ostrym słońcu odcisnęło piętno na moim funkcjonowaniu... Tu powinnam wpleść opowieść o przystojnym brunecie/blondynie/szatynie, który ruszył mi na ratunek, chwycił mnie, gdy mdlałam i ocucił pocałunkiem. Nic takiego nie nastąpiło. Otrząsnęłam się zatem, otarłam pot z czoła i poszłam do schroniska - bez przystojniaka u boku. Wieczorem, czerwona jak Indianin, smarowałam obolałe ciało gdzie się dało - bo nie wszędzie się dało...




ŚRODA
Rano wiedziałam, że całego dnia na plaży spędzić nie mogę - paliły mnie nogi a przy tym spuchły i miałam dwie bańki zamiast kostek. Potoczyłam się więc na miasto, zrobiłam kilka zdjęć gołemu Neptunowi, powęszyłam wśród błyskotek na jarmarku i ruszyłam do Bazyliki Mariackiej, którą zwiedzałam już w towarzystwie "Warszawki". Chłopcy mieli więcej sił niż ja, więc skusili się bez wahania na wspinaczkę na wieżę kościelną. Chciałam coś powiedzieć o bolących nogach i lęku wysokości ale nie zdążyłam. Zanim się zorientowałam, już maszerowałam po schodach na górę. Schodów było mnóstwo - zadyszka złapała mnie od razu. Ale dalej gadałam jak najęta - byle zagadać strach ;-) Na górze zerkałam niepewnie na widoczki - wolałam się nie przyznawać, że panicznie się boję. Zrobiliśmy sobie nawet wspólne zdjęcie, dokumentujące, że przeżyliśmy wspinaczkę. Zejście było dużo przyjemniejsze.




Znów trafiliśmy przed oblicze Neptuna, bo Paweł miał dziwną potrzebę spotkania z tym gołym facetem ;-) Później odprowadziliśmy Pawła na PKP (strzelając po drodze kilka frapujących zdjęć)



...i ruszyliśmy z Tomkiem na spotkanie z historią, na wystawę Drogi do Wolności nt. Solidarności i życia codziennego w latach 70' i 80'. Wystawa była świetna - interaktywna. Mogliśmy wpisać się do księgi skarg i wniosków w restauracji, podziwiać dawną toaletę, pobuszować w sklepie o pustych półkach, położyć na pryczy w celi internowanych i podglądać podpisywanie porozumień sierpniowych.







Dołączył do nas Marcin. Odprowadziliśmy kawałek Tomka w stronę PKS i znów jakimś cudem znalazłam się na plaży w Sopocie... Gdy próbowałam wejść do wody, usłyszałam gwizdek ratownika. Facet sygnalizował, że się poddaje i idzie do domu. Normalnie uciekł!!! Do wody nie weszłam - ryzykować nie będę!


W nocy obudziło mnie stukanie. Ktoś walił butem w metalową poręcz łóżka. Okazało się, że starszy pan walił w łóżko Marcina. Uznał, że Marcin nie pozwala mu spać, bo chrapie... Na to podniosła się jedna z nastolatek i zaczęła tłumaczyć starszemu, że to on chrapie i nie pozwala spać reszcie. Starszy pan dalej walił butem w łóżko Marcina a dziewczyny krzyczały. Obudził się Marcin i też krzyczał. Tylko ja leżałam cichutko. Uspokoiło się. Nad ranem znów starszy pan zaczął krzyczeć. Tym razem zwracał uwagę dziewczynom, by nie szeptały. Dziewczyny też w krzyk. A ja leżałam w łóżku i rozmyślałam nad tym, że życie jest skomplikowane... ;-) Rano starszy pan skarżył mi się, że ta młodzież... Potem dziewczyny przyszły opowiedzieć mi, jaki ten stary jest niefajny, bo śpi prawie nago - ma koszulkę, która niczego nie zakrywała dostatecznie... Ja oczywiście niczego nie zauważyłam, ale to pewnie przez mój słaby wzrok ;-) Na koniec przyszedł Marcin  też wylał swoje żale. A ja byłam niewyspana.

CZWARTEK
To był dzień na zakup pamiątek, błyskotek i wysyłkę kartek. Jak zwykle kupiłam kwintesencję kiczu. (Bliscy już się przyzwyczaili chyba, że dostają ode mnie z wyjazdów najgorszą tandetę. Z Warszawy przywiozłam Marcinowi PKiN w szklanej kuli ze śniegiem. Mina Marcina - bezcenna. Kula przypadkiem po kilku dniach spadła i rozbiła się...) Gdy już kupiłam wszystko, co pozbawione było piękna i stylu, znów spotkałam się z Marcinem i ... pojechaliśmy na plażę ;-)


Tym razem weszłam do wody, nawet przez ok pół godziny oddawałam się prymitywnej rozrywce skakania przez fale. Marcin był poruszony. Krzyczał, że jestem niemożliwa. Miał pretensje, że chcę go utopić. Nie miał dowodów!!! Ja tylko czułam się niepewnie i nie wiedziałam zbyt dokładnie, kiedy należy skakać. Na wszelki wypadek zamykałam oczy na widok fali. Jakoś przeżyłam. Ratownicy czuwali. Marcin też. Wróciliśmy do schroniska i przed zaśnięciem wydawało mi się, że jak podskoczę to uniesie mnie fala...  Tym razem starszy pan spał spokojnie, ale rzeczywiście niemal nago...  Rano ruszyliśmy do Malborka.



sobota, 6 sierpnia 2011

Morza szum, ptaków śpiew...

Dwa kwiatki z podróży:




Oto wróciłam z Gdańska. Jak się wyśpię, napiszę obszerną, emocjonującą relację z wyjazdu, pełną ognistych zdjęć i opisów płomiennych romansów (coś wymyślę - jestem filologiem i szydełkowanie słowne to mój fach wyuczony!). Ale teraz przychodzi mi do głowy jedynie kilka refleksji.
Pojechałam tam, by zrobić porządek z sobą. Widziałam na filmach jak bohater spaceruje po plaży, zachodzące słońce oświetla jego sylwetkę a on MYŚLI... Wystarczy kilka kilometrów i ma już rozwiązanie swoich problemów. Fale ukoiły ból, mewy dodały otuchy - cud! Ja też tak chciałam: wykombinowałam, że przejdę z Sopotu do Gdańska i po drodze olśni mnie, odmieni. Wrócę z plaży jako zupełnie inny człowiek... Chyba liczyłam, że po drodze utoną moje kompleksy, lęki, nerwy i pretensje do całego świata. Ale one mają świetną wyporność. Jednak dobrze się stało, że pokonałam niechęć pt. Jestem Za Gruba By Pokazać Się w Stroju Kąpielowym i jednak dotarłam na górę polskiej mapy.

Do samego spaceru nie doszło. Okazało się jednak, że walczyć ze sobą można nawet w odległości kilku kilometrów od linii brzegowej! Rozmyślania doganiały mnie na jarmarku dominikańskim, w kościele mariackim, nad Motławą, w schronisku późną nocą a nawet na molo. I gdzieś mi ciągle dzwoniło, że trzeba nauczyć się zamykać pewne etapy, bo stojąc w drzwiach dużo nie ugram, tylko sobie palce przytrzasnę i zaboli jeszcze bardziej. Ze smutkiem skonstatowałam (mądre słowo!), że oto związek "na wieki" się rozpadł i teraz jedyne, co mogę zrobić to budować z tą osobą mądrą przyjaźń. "Tylko" muszę uporać się z nerwami i chronicznym  prychaniem oraz ustalić z tą osobą kilka zasad (o, asertywności!)

Powinnam dziękować niebiosom za instytucję przyjaciółki. Gosia potrafiła bez zmrużenia oka powiedzieć mi, że jestem "piękna, urocza, mądra i ciepła", co ma chyba sugerować, że książę z bajki z pewnością już wsiada na konia - albinosa i rusza w moją stronę. A ja patrzę w Gosię niebieskimi ślepiami i ... pierwszy raz jej nie wierzę... W czasach wszechobecnej demokracji książęta to gatunek na wymarciu.

Podsumujmy:
- cudowna metamorfoza wśród krzyku mew nie nastąpiła
- oswoiłam się jednak ze świadomością, że jestem sama (mogłabym nawet na fb kliknąć,że jestem "wolna" ale... po co?)
- uczę się asertywności - to coś pomiędzy tępą uległością a fukaniem
- schodzi mi skóra z nosa