Łączna liczba wyświetleń

piątek, 31 grudnia 2010

Mój pierwszy raz


W tym roku po raz pierwszy rzuciłam studia doktoranckie. Było jedno wielkie odsapnięcie. Oraz sapanie bliskich i znajomych królika. Taka hiperwentylacja. Gdy podejmowałam tę ważną decyzję, obiecałam sobie więcej czytać, pisać i wrócić do podróżowania. Chyba udało się zrealizować te plany: rozpoczęłam pisanie bloga, udało mi się przeczytać trochę fajnych książek i byłam w kilku ciekawych miejscach.

Pierwszy raz przejawiłam jakąś konkretną inicjatywę w pracy i rozpoczęłam naukę oprowadzania wycieczek licealnych. Więc od kilku miesięcy potrafię zagospodarować godzinę nastolatkom i zmusić ich do chodzenia po budynku bibliotecznym i wykrzykiwania od czasu do czasu entuzjastycznego „och...” na widok wózków lifciarskich. Zajęcie to, choć sporadyczne, daje mi okazję do fajnej zabawy i obserwowania przyszłości Polski. Jedna grupa uparcie pytała, gdzie mamy Magazyn Książek Zakazanych i gdzie chowamy Graala. Widzieli „Bibliotekarza” :-)

W tym roku pierwszy raz byłam w czeskiej Pradze. I to w towarzystwie dwóch sympatycznych, wolnych mężczyzn :-) Miasto okazało się przepiękne. Spędziliśmy tam trzy i pół dnia w bardzo fajnej atmosferze. Królowały Hradczany, Wełtawa,  parek w rohliku i wino Zameckie... Każdej nocy namawiałam chłopaków na wyjście na miasto i tylko Adamowi zawdzięczam, że nie zabiłam się na stromych schodach praskiej kamienicy ani nie ruszyłam w koszulinie nad Wełtawę.

Po raz pierwszy spędziłam noc w Warszawie. Dwa lata temu byłam w stolicy przez trzy godziny a w sierpniu tego roku byliśmy cztery dni. Staliśmy pod Pałacem Prezedenckim, gdy oczy całego kraju zwrócone były na krzyż. Poznałam Wilanów, Stare Miasto, Łazienki... I kościół Sakramentek! Podróże uczą: wódka nie jest dla małych dziewczynek!

Pierwszy raz pozwoliłam sobie spróbować zaprzyjaźnić się. Tak po dorosłemu. Zazyczaj gryzę już na starcie. Ale spotkałam Gosię. Właściwie połączył nas pewien mężczyzna :-) Uznałyśmy chyba obie, że jesteśmy sobie bliższe niż mogłyśmy przypuszczać. I zaryzykowałyśmy. W ten sposób zyskałam siostrę. Teraz trzeba się tylko nauczyć przyjaźnić. Są jakieś podręczniki na ten temat?

Wreszcie pierwszy raz wędrowałam w kierunku Giewontu – nie udało nam się dotrzeć na szczyt z powodu skrajnie niesprzyjających warunków atmosferycznych. Adam co prawda uważa, że warunki były bardzo dobre, ale to może na jego wysokości. Na poziomie kolan wiał halny i w każdej chwili spodziewałam się tajfunu i/lub trzęsienia ziemi. Wyprawę w góry przeżyłam, moi towarzysze także.


Adam, podczas lektury tego tekstu, zarzucił mi kłamstwo. Więc muszę napisać wprost, że pogoda była idealna, słońce świeciło, nic nie stanęłoby na przeszkodzie, by osiągnąć szczyt Giewontu. Ale ja się bałam, opóźniałam marsz, szłam na kolanach i wyzywałam jak pijany marynarz. Przeze mnie szliśmy bardzo wolno, nie mogliśmy wejść na szczyt a i tak mrok nas zastał na szlaku. To wszystko moja wina - bo panicznie bałam się gór. Mam nadzieję, że teraz wszystko jasne :-)

Pierwszy raz postawiłam się w kwestii matki. Rok wcześniej nie zareagowałam i zgotowano mi kocioł pt „Wizyta mamuśki”. Teraz było inaczej. Najpierw delikatnie. Jednak, gdy zobaczyłam, że to nie skutkuje, zaprezentowałam inne oblicze. Bardzo zdecydowanie poinformowałam osoby, które niemiecka frau wciągnęła w tę farsę, że nie życzę sobie wizyt, knucia za moimi plecami i manipulowania moją osobą. Oczywiście w odwecie usłyszałam, że grzeczne dziewczynki kochają swoje mamusie ale na mnie już taka zwiędła retoryka nie działała.

Pierwszy raz byłam u kosmetyczki! O jeju! Co tam się działo! Straszne!!! Poddawano mnie wymyślnym torturom, dręczono mnie sprzętem laserowym. Wszystkiemu przyglądała się Gosia, która dodatkowo ostrzyła sobie pazurki. Efekt: Gosia wyszła z nowymi tipsami a ja wyturlałam się z obcą mordką zamiast mojej. Gosia mówiła, że po tym będę piękna. Mylić się jest rzeczą ludzką.

I po raz pierwszy dostałam medal! Prawdziwy! Medalowy! Taki z napisem łacińskim! Zajęłam trzecie (właściwie chyba czwarte) miejsce w konkursie na najsympatyczniejszego pracownika biblioteki. Medal odebrałam na scenie i ogólnie było fajnie. Zostałam wyprzytulana, wycałowana i wychwalona. Przypomniało mi to, że nie lubię zbyt intesywnych kontaktów międzyludzkich. Wytrzymuję do trzech całowań lub pięciu wyprzytulań. Potem uciekam (przynajmniej myślami).

To był dobry rok. Bardzo dobry nawet. Wydarzyło się sporo rzeczy, tu opisałam tylko najciekawsze.
Na przyszły rok planuję coś ekstra...

piątek, 17 grudnia 2010

Użalanie się nad sobą

Oto dostałam czas dla siebie. Ponad tydzień byłam uwięziona w mieszkaniu z gorączką, bólem nerki i ogólnym spadkiem formy. Miałam możliwość rozmyślać, czytać, podejmować decyzje. I klapa. Zamiast powrócić do świata żywych odmieniona, pewna siebie i uśmiechnięta od ucha do ucha, wróciłam nostalgiczna, zamknięta, niechętna. Chyba rozmyślania szły nie tak jak trzeba. Zamiast otwierać swój umysł na wyższe rejestry, ja wspominałam, ile złego zrobili mi bliscy w życiu. W myślach zbeształam matkę i brata - im oberwało się najbardziej. Ale zaczęłam odczuwać niechęć także do innych. Poczułam się osamotniona, porzucona przez cały świat. Zrozumiałam nagle, że tak się jakoś ustawiłam w życiu, że nie buduję silnych relacji.  Trzymam ludzi na dystans i od czasu do czasu dziwię się, że jest jak jest. Dawno temu ktoś powiedział mi, że jestem oziębła. Że nie mówię ludziom jak są dla mnie ważni, nie wołam, że kocham i nie przytulam. Tłumaczył nawet, że matka mi zwiała i dlatego jestem pozbawiona ciepła typowego dla normalnych (!) kobiet. Bolało. Oczywiście chciałam się wtedy buntować i krzyczeć, że jestem ciepła i życzliwa jak diabli - ale on już wiedział swoje. I teraz, lewitując nad łóżkiem z gorączką, rozmyślałam nad tym uparcie.

I nic tu nie pomogą krzyki "krewnych i znajomych królika", że jestem tak zajebista, że miary dla mnie brakuje. Ową sztuczną "zajebistość" wypracowałam upartymi uśmiechami, pogodnymi mailami i wiecznym słuchaniem i ratowaniem całego świata. Nagle  świat zapomniał. Znakomicie radził sobie beze mnie. Nie spodziewałam się, że świat runie, gdy ja zachoruję. Ale gdy tak leżałam i nie miałam sił zrobić sobie herbaty (nie mówiąc o bardziej skomplikowanych wyzwaniach kulinarnych), poczułam się zupełnie niepotrzebna. Poczułam, że po mojej śmierci cierpiałby tylko mój tata. Reszta uznałaby mnie ze przelotne wcielenie - pomiędzy żukiem gnojarkiem a orangutanem. Zjawiłam się, powiedziałam trzy żarty, napisałam cztery rymowanki, podałam pięć książek i zniknęłam. Smutno by pewnie było, ale smutno jest także jak się szklanka rozbije albo ciasto w piekarniku nie wyrośnie.

A ja chcę być ciepła - dla ludzi wokół mnie moje 36.6 to za mało.

niedziela, 12 grudnia 2010

Jak podczas choroby poderwać faceta

Jesteśmy tak skonstruowane, że pragniemy płci przeciwnej zaprezentować się z jak najlepszej strony. Stroimy się, malujemy, śmiejemy perliście, by tylko zaciągnąć samca do łóżka i przed ołtarz (kolejność dowolna). Ale nadchodzi taki etap w życiu, że jesteśmy chore. Stan taki może utrzymywać się trzy dni, tydzień, dwa tygodne, miesiąc... Obecnie czas pędzi z prędkością TGV, więc absolutnie nie możemy pozwolić sobie na wykluczenie z towarzystwa przez miesiąc. Sytuacja wymaga od nas kreatywności. Musimy elastycznie podejść do porad zawartych w prasie kolorowej.

1)Wygląd.
Nie szalej! Klasyczna „mała czarna” nie jest Ci teraz potrzebna. Przyda się stara koszula flanelowa, za duży sweter taty, stare spodnie, pod nimi kosmicznie grube rajstopy i wielkie skarpety.  Gdy wychodzisz, nie zapomnij wielkich, ciepłych butów, 3-metrowego szalika, śmiesznej czapki, rękawiczek nie do pary i olbrzymiej kurtki puchowej. Jesteś gotowa!

2) Zapach
Zapomnij o zapachach typu Dior, Chanell... I tak masz katar, więc nic nie czujesz. Skoro co wieczór nacierasz stopy spirytusem, zapach jaśminu nie przebije się przez te opary. Zresztą, jesteś chora i nie wolno Ci się przesadnie myć, więc perfumy niewiele tu pomogą. Dla bardziej wymagających: kilka kropel Amolu potrafi zdziałać cuda. Zastąp zwykły spirytus Amolem a może poczujecie do siebie miętę... Korzystna będzie także nutka syropu na kaszel.

3)Dodatki
Czapkę, szalik, rękawiczki i buty mamy omówione. Zostaje jeszcze torebka. Odpada malutka, zgrabniutka torebusia, w której mieszczą się tylko klucze i szminka. W Twojej torebce na czas choroby musi się znaleźć: dziesięć paczek chusteczek, dwa syropy (na kaszel suchy i na mokry), tabletki na gadło, inne tabletki na gardło (te pierwsze przecież nie działają!), jeszcze inne tabletki na gardło (warto mieć wybór), aspiryna, sztyft do nosa, krople do nosa, witamina C (dużo!!), suplementy diety (ze trzy), termos z gorącą herbatą, książeczka zdrowia, karta czipowa do lekarzy, trzy recepty, dwa skierowania i wapno. Oprócz tych specyfików, musisz mieć także elementy, których w torebce modnej pani nie może zabraknąć przez cały rok: śrubokręt, dwie książki, notatnik, długopis, kolorowe zakreślacze, telefon komórkowy, portfel skórkowy, parasol, baterie typu AAA (żeby do niczego się nie przydały), żarówka i trzy śrubki.

4) Gdzie go spotkać?
Najłatwiej w poczekalni u lekarza. Zwróć tylko uwagę, do jakiego specjalisty czeka. Tych do wenerologa skreślamy od razu. Najbezpieczniej wybierać spośród tych do lekarza rodzinnego.  Grypa, zapalenie płuc a nawet rozstrój żołądka – tyle możemy wybaczyć naszemu księciu. Obowiązkowo poddajemy obiekt dyskretnej obserwacji: próbujemy ustalić, co mu dolega, czy ta choroba jest dziedziczna i czy obniży odporność wspólnego potomstwa. Możemy nawet, w przypływie odwagi, zagadać. Odradzam jednak drastyczne hasła typu: „Kiła?” lub „Też miałam kiedyś taką biegunkę”. Proponuję zacząć od klasycznego, nudnego nawet „Dzień dobry”.

5) Rozmowa zagajająca
W poprzednim punkcie zasygnalizowano już potrzebę rozmowy. Niestety, drogie panie, rozmowę przeprowadzić należy. Choćby po to, by poznać dźwięk głosu wybranka, zanim w kościele zabrzmi jego miękkie „tak”. Wiemy, że mężczyźni niewiele mają do powiedzenia, a to co mają, mówią w sposób skrajnie niefachowy, ale nie wymyślono jeszcze lepszej metody na wzajemne poznanie. Zaczynamy standardowo „Dzień dobry”. Potem staramy się skierować rozmowę na właściwe tory. Bezpiecznie rzucić z przejęciem „Ach, te grudniowe śnieżyce...” (Uwaga! Wcześniej sprawdzić w naszym podręcznym kalendarzyku, czy to aby nie sierpień). Można też coś dodać o skorumpowanej, nieudolnej służbie zdrowia. Ryzykujemy jednak, że obiekt jest w jakiś sposób powiązany z lecznictwem.

Staramy się unikać opowieści o własnych problemach/anomaliach zdrowotnych; chyba, że mamy coś naprawdę ostrego, co wywrze silne wrażenie na interlokutorze. Jeśli mamy takiego asa w rekawie, warto go przedstawić („W dzieciństwie zostałam porwana przez UFO i mam teraz w głowie taką płytkę, która może służyć jako telefon komórkowy”); jednak pamiętajmy, by podać szczegóły, które uprawdopodobnią naszą historię („Z tej płytki ciężko połączyć się z abonentami Playa”). Opowieść o wrzodzie na pupie zostawiamy na dalszy etap znajomości. Dużo dalszy etap!
Rozmowa zagajająca to także dobry moment, by dowiedzieć się, czy obiekt ma żonę i/lub dzieci. Wystarczy zapytać z troską: „Nie boi się pan, że pozaraża żonę i dzieci?”

6) Umówmy się
Jeśli wyczuwamy, że druga połówka myśli tak samo jak my, że lubi ten sam syrop i ma tyle samo gorączki nad ranem, pora wymienić się numerami telefonu/gg/mailem. Odpada sztampowy tekst: „To może się zdzwonimy”. Warto zaproponować: „Znam świetnego specjalistę od płuc. Podaj mi swój numer, prześlę Ci smsem namiar na tego lekarza” albo (dla odważnych!) „To mój numer; zadzwoń a pobawimy się w doktora”. Jeśli nie mamy wizytówki ani karteczki, możemy numer wybrankowi napisać na chusteczce (Uwaga! Sprawdźmy najpierw, czy chusteczka jest czysta!). Żeby udowodnić, ze jesteśmy zaradne, warto dodać, gdzie najtaniej w mieście kupić można hurtowe ilości witaminy C. Niech facet wie, że na byle kogo nie trafił!

7) Klapa?
Jeśli romans skończy się klapą, nie przejmujmy się. Zawsze możemy zrzucić to na gorączkę i totalne osłabienie w momencie zapoznawania obiektu. Przecież byłyśmy tak chore, że to cud, że poderwałyśmy człowieka a nie małpę. Chociaż...

środa, 8 grudnia 2010

Jak zepsuć sobie przedpołudnie. Poradnik


            Podaję tu moją propozycję zepsucia sobie kilku godzin przedpołudniowych. Publiczna służba zdrowia świetnie się do tego nadaje. By osiągnąć wybrane założenie w brawurowym stylu, należy przygotowania rozpocząć już tydzień wcześniej. Należy się przeziębić. Ja w tym celu pojechałam do Krakowa. W sprawdzonym, doborowym towarzystwie. Tylko pogoda się nie sprawdziła. Jakoś nie zwracałam uwagi na to, że drżę z zimna. Dopiero pod koniec przypomniałam sobie o pomponie na czapce, którą koniec końców i tak zostawiłam Gosi w aucie. Wyjazd był sympatyczny a we mnie pojawił się cień choroby. Początek znakomity.

        Kilka dni łaziłam tak do pracy, kaszląc i kichając rytmicznie. Cudem nikt się nie zaraził. Wreszcie choroba mnie zmogła. Poszłam na L4. Przez większość czasu miałam silną gorączkę, brak apetytu, zawroty głowy, kaszel-gigant i depresję zimową. A może nawet menopauzę. Ostatniego dnia udałam się z samego (prawie) rana na kontrolę, która miała wykazać, że chora jestem nadal i muszę jeszcze kilka dni lewitować nad łóżkiem. I zaczęło się!

        Przyszłam ok godziny 9. Rozpalona, zasmarkana, osłabiona. Dowiedziałam się, że nie może mnie przyjąć „jakikolwiek” lekarz, bo moja pani doktor przyjmuje dziś – ale od godziny 12 do 17. Szybko policzyłam na palcach i wyszło mi, że muszę czekać 3 godziny. W oczach miałam panikę – musiałabym tu czekać albo wrócić do domu (nie tak daleko: 7 minut piechotą + jeden przystanek autobusem) i znowu przyjechać. Czułam się tak fatalnie, że powrót wydał mi się wyprawą na biegun (na oba!). Ale leżakowanie w poczekalni wśród tylu chorych ludzi to też mało kusząca perspektywa. Pani z rejestracji zrobiło się żal tak grzecznej, miłej i dobrze zapowiadającej się bibliotekarki. Podpowiedziała, bym poszła do innej lekarki i spytała, czy zgodzi się mnie przyjąć. Poszłam z nadzieją w oczach i chusteczką przy nosie.

         Wdrapałam się na piętro, odnalazłam pokój i czekam grzecznie, aż pacjent wyjdzie i ja się wślizgnę po prośbie. Trwało to długo. Lekarka okazała się perfekcjonistką. Po piętnastu minutach byłam już nieźle spocona i zrezygnowana, gdy wreszcie pacjent wyszedł i ja wkroczyłam uzbrojona w uśmiech (kolor warg zlewał mi się chyba z kolorem tęczówki ale co tam), miły głos oraz życzliwą postawę. I tłumaczę: że ja do lekarza pragnę, że choram, że trzy godziny, że umieram. Babka twarda. Nie! Każdy ma swojego lekarza! Mam przyjść potem do mojej pani doktor. Ja dalej: chora, Janko Muzykant, praca u podstaw, ratunku. Nie. Więc rzucam na odchodne ostatni argument z siłą „Powrót do domu i kolejny przyjazd raczej na zdrowie mi nie wyjdą”. Podziałało! Mam iść wyjąć kartę i zostanę łaskawie przebadana. g.9:20

          Wyszłam uradowana. Kartę wyjęto, kuponiki wydrukowano a ja, dumna jak paw, zajęłam miejsce w kolejce. Czekałam godzinę – dalej rozpalona i niezmiennie kaszląca. Obok był gabinet dermatologa, więc siedziałam w towarzystwie kobiety uczulonej na własne włosy i chłopczyka z podejrzeniem ospy. Brrr... W końcu nadeszła moja kolej! Wchodzę po raz drugi. Rozpoczynamy miłą konwersację – mówię trochę o sobie (temperatura, samopoczucie, jak sypiam). Potem przechodzimy do konkretów: zaczynam się rozbierać a pani doktor pogrąża się w lekturze mojej karty. Nagle krzyczy: chwila! Zobaczyła na karcie podpis swojej koleżanki po fachu, która kilka dni temu mnie badała. „Ja nie mogę wchodzić w kompetencje innego lekarza”. Nie bardzo rozumiem, wolałabym dalej się rozbierać; ale na wszelki wypadek czekam. Żeby mnie goło stąd nie wywalili. Przecież moja choroba to zwykła, klasyczna infekcja. Chcę, by tylko zdiagnozowano, że nie mogę jeszcze w tym stanie pracować, skoro z trudem kanapkę sobie robię. Pani doktor uznała jednak, że tamta druga „doktórka” jest teraz w budynku, więc mam iść do niej. Ta nie będzie mnie badać. Nici z rozbierania. Randka nieudana. g.10:25

         Wyszłam skołowana i poszłam do rejestracji. Rzeczywiście, ktoś nie dopatrzył, że kilka dni temu badała mnie inna lekarka, bo „moja” była na urlopie. I ta inna jest teraz obecna. Ale ona ma już komplet na dziś i nikogo więcej nie przyjmie. Nie chciało mi się walczyć, przekonywać. Powiedziałam, że się poddaję i przyjadę później do mojej bogini. Choć nawet nie wiedziałam, która to jest. Rok temu, gdy także miałam wątpliwą przyjemność chorować w tym mieście, zgłosiłam się do przychodni i poprosiłam o wypisanie deklaracji do jakiejś „fajnej pani doktor, która teraz przyjmuje”. I teraz będziemy się widzieć dopiero drugi raz w życiu ale deklaracja jest tak silnym spoiwem pacjenta i lekarza, że inny doktor nie może mnie dotknąć. „I nie opuszczę cię aż do śmierci...”.  Twojej śmierci, pacjencie. Umrzesz w kolejce w przychodni. Zrezygnowana wyszłam z budynku. g.10:35

        Dotarłam do domu smutna. Jak każda normalna kobieta, poczułam się osamotniona, zapomniana i biedna. Nie miałam sił, by cokolwiek zrobić. Schowałam się pod kołdrą i z dreszczami zasnęłam.

Epilog

Na godzinę 15 doczłapałam znów do tej Świątyni Zdrowia. Trochę poczekałam i wreszcie legalnie, odważnie weszłam do mojej własnej, wybranej pani doktor. Światło na końcu tunelu. Wizyta trwała 5 minut. Szybko mnie przesłuchano stetoskopem i nonszalancko obito nerki. Przy okazji okazało się, że jedna z moich nerek jest smutna i chora i trzeba się nią zająć. Wyszłam z L4 do końca tygodnia. Tego nie dało się zrobić w godzinach przedpołudniowych. Bo byłam przypisana do konkretnej bogini. I tylko ona, w fartuchu bardziej ecru niż białym, mogła mnie uzdrowić.
„Wybrańcy bogów umierają młodo”.

czwartek, 2 grudnia 2010

To i owo

Tego dnia temperatura odczuwalna było o niebo wyższa niż wczoraj. Świeciło słońce, więc z jakim takim optymizmem przedarłam się przez zaspy pod kościół, gdzie podjechał - wyjątkowo punktualnie - kolega, z którym w te mrozy dojeżdżam do/z pracy. Już miałam się wpakować do auta z gracją wieloryba, gdy na siedzeniu pasażera zobaczyłam kwiatki. Zanim zdążyłam się odezwać, kolega powiedział: "Ino se kwiotków nie pognieć, bo to twoje". Okazało się, że dziś kalendarz wskazywał imieniny Pauliny i Balbiny. Z braku jakiejkolwiek Balbiny w okolicy, kwiatki dostałam ja. Już chciałam tłumaczyć, ze ja niekwiatkowa a imienin także nie obchodzę, ale kolega nie słuchał, bo głośno zastanawiał się, co kupić żonie na święta.

Taka żona to ciężki orzech do zgryzienia. Miała dostać ekspres do kawy, ale jej się nie spodobał (zobaczyła w necie) i zabroniła kupować. Sama wypatrzyła śliczny płaszczyk za - bagatela!- 1100 zł ale tu możliwości finansowe darczyńcy były ograniczone. Nazwała więc męża odpowiednio i odmówiła dalszej współpracy. Tu przypomniało mi się jak na imieniny kupił jej perfumy Diora i odmówiła przyjęcia, bo jej się źle kojarzyły - skropiła takimi babcię do trumny... Obecnie więc biedak nie ma pomysłu, co kupić małżonce na te wspaniałe, rodzinne święta, by nie krytykowała go zbyt głośno. Idą święta...

Dojechaliśmy i okazało się, że na moim biurku leży czarna folia. Jednak nic mi nie umarło w biurku. Przez świetlik padał śnieg. Więc wyszło na to, że siedzieć nie mam gdzie. Na szczęście jedna z moich "matek" przytuliła mnie do siebie (dosłownie i w przenośni) i znalazło się miejsce obok niej. Jest jeszcze bardziej przytulnie. Czyli ciasno i duszno. Mnie i tak jest wszystko jedno. Od niedzieli mam taki katar, że świata nie widzę. Przemawiam męskim, namiętnym głosem, nie rozstaję się z chusteczkami a oczy mam załzawione jak po komedii romantycznej w oparach cebuli. 

A dla poprawy samooceny znalazłam to:

"Paulina jest numerologiczną siódemką. Zgodnie z właściwościami tej liczby, Pauliny mają charakter refleksyjny, skłonne są do zadumy, do zagłębiania w sobie, a ich życie wewnętrzne zwykle bogatsze jest od zewnętrznej kariery. Jako dzieci są spokojne i grzeczne, ale wolą siedzieć w kąciku nad swoimi sprawami niż dokazywać w gronie rówieśników. W dorosłym życiu też raczej nie ściągają na siebie uwagi publiczności i wolą zajmować się rzeczami, które powstają w ciszy niż jakąś hałaśliwą, "rynkową" działalnością. Działają metodą małych kroków; są jak ta "cicha woda, która brzegi rwie". Zwykle dobrze znają swój cel i nie rozpraszają sił na błądzenie i pomyłki. Jak wszystkie numerologiczne siódemki, są obdarzone dobrą intuicją. Żyją bez pośpiechu i bez zbędnych szaleństw. Starają się wokół siebie i swojego miejsca na świecie zachować spokój, porządek i zdrowe reguły. Wiele z nich osiąga profesjonalną biegłość w zawodach wymagający wiedzy i doświadczenia."

Miło, prawda? Było też coś o braku wiary w siebie, nieufności i słomianym zapale - ale to wycięłam. Wierutne bzdury! :-)

środa, 24 listopada 2010

W domu

Droga do Fishville nie może przebiegać zupełnie normalnie. W kasie bilet na trasie Katowice-Fishville kosztuje 10 zł. Z przyczyn ode mnie niezależnych musiałam kupić bilet u konduktora, który pobiera dodatkową opłatę 5 zł. Zgłosiłam przy wejściu, że jestem bezbiletowa i powiedziano mi, że przy kontroli ktoś mi bilet sprzeda.
Pół godziny później podeszła do mnie pani kierownik składu i na przenośnym komputerku/terminalu zaczęła wstukiwać parametry mojego biletu.
W pewnym momencie spytala: "Normalny?" Odpowiedziałam z uśmiechem "Najnormalniejszy, jaki się da, poproszę".
Pani się to spodobało, bo pozmieniała coś w parametrach biletu i puściła do mnie oczko. O ile puszczanie oczek przez facetów kompletnie mnie rozmontowuje - nie wiem, czy mam się zdenerwować, uśmiechnąć czy rozebrać - o tyle tym razem zrobiło się fajnie. Dostałam bilet z Katowic - Piotrowic i zapłaciłam 9 zł czyli jeszcze taniej niż w kasie.
Wiem, że PKP ma długi olbrzymie - chyba m.in. przeze mnie.


W domu klasyka - tata dalej mnie tuczy, bo uważa, że to poprawi mi wyniki krwi. Więc wcinałam te kotleciki, ziemniaczki, pieczenie, szyneczki... Czego się nie robi dla zdrowia... Sam tata w ramach działań prozdrowotnych rzucił ostatnia używkę - kawę. Cieszę się, bo kawa to syf ale szkoda mi trochę, że już nie będę mu parzyć porannej kawy. To było dla mnie jak misterium. W Warszawie tak się rozkręciłam, że sama zaoferowałam A. parzenie kawy, bo to sprawia mi tyle przyjemności. Uwielbiam zapach mielonej kawy.
A na przystanku w Fishville wisiało ogłoszenie:



Numer zamazałam, bo jestem złośliwa i skoro sama nie skorzystałam to i innym nie dam! :-)
Zastanawiam się tylko jaka jest różnica między "panią" a "kobietą", oczywiście według autora tego uroczego anonsu.
Odpowiedzi znajomych były przeróżne. Jedni uznali, że "pani" to starsza wersja "kobiety".
Mistrzostwem wykazała się Ilonka, uznając, że "pani" jest ładniejsza od kobiety". Skąd ten wniosek - nie wiem! Ale niech będzie i tak.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Miłość

Ankieta z przedszkola:  Za co kochamy tatusia i mamusię?

Za bezpieczeństwo, które nam dają.
Za niedzielną szarlotkę
Za morze miłości.
Za każde przytulenie.
Za plaster na zbite kolano.
Tak odpowiedziałby normalny człowiek.

Ja odpowiadam inaczej.
Nie czułam się nigdy bezpieczna, zawsze węszyłam problemy, bo one zawsze były.
Nie piekliśmy ciast - czasem kupowaliśmy ciasto ale ono nie rozsiewało zapachu na cały dom.
Miłości był niedobór - szkoda czasu na takie głupoty.
I po się przytulać - skoro nie ma miłości... W efekcie stronię od wszelkiego dotyku, bo i po co.
Plastrów też nie pamiętam - był krzyk, że ciągle się przewracam.

A kocham ojca ponad wszystko - tylko irytuje mnie wybitnie. Widać tylko tak potrafię kochać.
A mamusi nie kocham - poszła sobie i chyba jej dobrze w nowym wcieleniu - bioenergoterapeutki otwartej na moc kosmosu. Ale zamkniętej na ludzi.

czwartek, 18 listopada 2010

Kobiety, których nie ma...

"Kobiety, których nie ma
od rana mówią prawdę,
kobiety, których nie ma
są zawsze takie ładne,
kobiety, których nie ma
od rana mają czas,

kobiety, których nie ma
potrafią pojąć nas.

Kobiety, których nie ma
pieniądze mają własne,
kobiety, których nie ma
czekają aż ja zasnę,
kobiety, których nie ma
odchodzą zawsze pierwsze,
kobiety, których nie ma
czytują nasze wiersze.

Kobiety, których nie ma
są milsze od tych co - są, 
kobiety, których nie ma
z poranną wstaja rosą,
kobiety, których nie ma
trafiają prosto w serce,
kobiety, których nie ma -
wciąż więcej was i więcej -
tych wymarzonych,
tych upragnionych,
i tych wyśnionych -
was..."

To znów Osiecka. Chciałabym być kobietą właśnie z tych, których nie ma. A czuję, ze jestem taka, jakich jest na  pęczki. Uparta, małostkowa, humorzasta. Źle mi z tym.  
I zbawiać chcę ludzi hurtowo, ratować jak leci, uzdrawiać od rana. Tak, jakby świat tkwił na moich bolących barkach, jakby Atlas miał przerwę na kanapkę. I łażę po świecie a od czasu do czasu wyskakuję zza rogu i pytam, jak pomóc.
A do tego zapchał mi się zlew w kuchni. Z tym też mi źle. Więc po to są właśnie potrzebni mężczyźni.

niedziela, 14 listopada 2010

Życie po śmierci

Było jej ciężko. Młodszy syn kradł, brał narkotyki, trafił nawet do aresztu. Córka wyprowadziła się szybko do faceta. Potem przyszedł rak, amputowano jej pierś. Mówiła,  że chyba umrze. Ale podporą był mąż. Zawsze pomocny, troskliwy. Taki, jakich nie ma. Chyba tylko w bajkach. Przetrzymali jej raka. Zapisała się do Amazonek, poznała kobiety z podobnymi problemami. Wracała do formy.

W listopadzie mąż się przeziębił. Po dwóch dniach wycieńczony trafilł do szpitala. Diagnoza szybka: ptasia grypa. Wokół straszono tą grypą na prawo i lewo ale oczywiste, że chorują inni, nie my. Nam się to nigdy nie przytrafi. Andrzej leżał dwa tygodnie nieprzytomny na oddziale. Ona nie mogła nawet podejść do niego, chwycić za rękę, bo grypa. Patrzyła tylko godzinami przez szybę. Dzieci przychodziły na moment, każde miało swoje zajęcia, więc nie będą bez sensu gapić się na śpiacego ojca. Lekarze powtarzali, że nie ma nadziei i pacjent umrze niedługo. Ale ona wierzyła w siłę modlitwy. Przecież był jej całą podporą, wiedzieli o sobie wszystko, nigdy się nie kłócili. Nie mógł odejść tak szybko.

Umarł nad ranem. Ona obudziła się nagle i już wiedziała, choć ze szpitala zadzwonili dopiero po dwóch godzinach. Pogrzeb był cichy, tuż przed jego imieninami. W Andrzejki wszyscy sobie wróżą, ale dla niej nie było żadnej wróżby. W domu panował chłód. Uczuciowy i fizyczny, bo do tej pory tylko on obsługiwał piec i teraz nikt nie wiedział, jak palić. Dzieci kilka dni spędziły z matką, ale więcej było nerwów niż wsparcia. Po tygodniu dzieci uznały, że wypełniły obowiązki wobec smutnej mamy i wróciły do własnych spraw. Ona została sama. Ze swoimi 46 latami.

Kilka miesięcy czuła się bardzo źle. Nikomu nie była potrzebna. Po co komu stara baba bez piersi? Nie chciała opowiadać o swoich problemach, by nie zasmucać bliskich. Postanowiła pojechać w swoje rodzinne strony, na wieś, by dopilnować remontu domu po rodzicach. Sama go nie potrzebowała, więc córce przepisała.

Tam poznała jego. Wdowiec. Dobry, cichy. Zaczęli ze sobą przebywać. Ona już na starcie powiedziała mu, że miała raka, więc teraz z niej „wrak kobiety”. Nie przestraszył się. Woził ją autem, gdy musiała szukać murarza. Zabrał ją na wycieczkę na Święty Krzyż, później na kawę. Opowiadał o samotności, o życiu bez bliskiej osoby. Ona znalazła więc bratnią duszę. Powiedziała o tym dzieciom.

Krzyczały. Że jej odbiło, że jest wdową od roku, więc ma być smutna, że tak nie robi szanująca się kobieta. Tłumaczyła, że i tak mieszka sama i nikt jej nie potrzebuje. Dzieci przywoływały pamięć ojca. Jemu należy się hołd, cześć – a właściwy hołd oddają tylko smutne, biedne wdowy. Zresztą, jej nowy przyjaciel ma dwie wady: jest niezależny finansowo i starszy od niej o 18 lat. To duża różnica wieku – nie wypada. Ale ona potrzebuje wsparcia. Czy w obliczu samotności 18 lat ma znaczenie, skoro oboje potrzebują tego związku? Dzieci podchwyciły temat: stary bogacz. Zagroziły zerwaniem kontaktów z rodzicielką, jeśli ta narazi na szwank dobre imię rodziny. Ma trwać z godnością. Sama do śmierci.
Ona cierpi. Przecież kocha dzieci. Ale wreszcie spotkała kogoś, kto chce z nią spędzić czas, rozmawiać, czytać jej wiersze. Dlaczego ma to odrzucić? Czy jako wdowa musi być nieszczęśliwa do śmierci?

Spytano mnie o zdanie. Co zrobiłabym ja?

Pewnie poszłabym spać, bo sama nie radzę sobie z podejmowaniem decyzji uczuciowych, zwłaszcza decyzji dobrych. Ale w teorii postawiłabym na tę przyjaźń/miłość. Przecież umarł mąż, ona wciąż żyje. Każdy potrzebuje bliskiej osoby. Według mojej teorii wojny, konflikty, łzy spowodowane są brakiem prawdziwej więzi. Ludzie cierpią. Nawet jak mają męża/żonę to łączą ich często tylko dzieci, rachunki i okazjonalny seks. A tu chodzi o osobę, która wie o tobie takie rzeczy, że powinna uciec a ona dalej patrzy na ciebie z uśmiechem. Dla niego jesteś księżniczką, a twój cellulitis jest słodki. Dla niej jesteś nadal chłopięco uroczy, choć siwizna i zmarszczki zmieniły twój image.

Ona miała to olbrzymie szczęście, że spotkała dwóch wspaniałych mężczyzn. Trzeba czerpać z życia. Nawet, gdy przyjaciel jest po 60-tce. Jeśli będziemy trzymać się zasad, że para ma być w podobnym wieku, podobnie sytuowana i z pobliskich wsi, to zamkniemy sobie mnóstwo furtek do szczęścia. Zostaną tylko betonowe bramy.

Ona ma prawo do szczęścia. Ten, kto zabrania miłości, powinien sam zasmakować samotności. Wtedy może zrozumie. Na miłość nie jest nigdy za późno. Tak, jak nie jest za późno na wdychanie powietrza po burzy, wystawianie twarzy na krople letniego deszczu, patrzenie w tęczę, słuchanie śpiewu ptaków, trzymanie się za rękę,  pocałunki o zachodzie słońca. Tylko trzeba mnieć z kim.

sobota, 13 listopada 2010

Poetry

"Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach,
Kropelka żalu, której winien jesteś ty,
Nieprawda, że tak miało być,
Że warto w byle pustkę iść,
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć.
 
Uciekaj skoro świt, bo potem będzie wstyd
i nie wybaczy nikt chłodu ust, braku słów,
uciekaj skoro świt, bo potem będzie wstyd
i nie wybaczy nikt chłodu ust twych."

Agnieszka O. tak pisała.
Paulina F. tak czuła.

niedziela, 7 listopada 2010

Kraków sam na sam


Już przy wejściu do autokaru w Katowicach miła niespodzianka. Rozpoznała mnie czytelniczka. :-) Czyli mogę założyć obwoźną bibliotekę. Gdy dojechałyśmy do Miasta Kraka, ucięłyśmy sobie miłą pogawędkę w drodze na rynek. Czytelniczka prowadzi zajęcia na trzech uczelniach, współpracuje z Uniwersytetami Trzeciego Wieku, jeździ na przeróżne konferencje, publikuje i robi doktorat. I opowiada o tym tak skromnie, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Pozdrowienia dla Basi! :-)


Gdy Basia poszła prowadzić zajęcia z filozofii dla studentów UJ, ja ruszyłam na podbój Krakowa. Zaczęłam z grubej rury - od Wawelu. Po drodze kupiłam obwarzanka z solą (uwielbiam!). Chciałam już kupić po raz n-ty bilet do krypt, na wieżę i do muzeum archidiecezjalnego (łączony - 12 zł), gdy pani powiedziała, że do grobu Prezydenta Kaczyńskiego wejście jest darmowe. Zrezygnowałam zatem z odwiedzania po raz trzeci czy czwarty muzeum i ruszyłam do grobu Kaczyńskich.

Z radością odkryłam, że nikogo nie było, prócz zaczytanej i znudzonej pani pilnowaczki (kustoszem jej nie nazwę). Miałam trochę czasu na przemyślenia, na trwanie w tym miejscu bez gwaru i tłoku. Pamiętam, że krótko po pogrzebie były tam kolejki wielkie i każdy dostał kilka sekund na modlitwę. Ja miałam swobodę. Dopóki nie przyszła wycieczka czterdziestu gimnazjalistów. Ale to i tak pozytyw - dobrze,że przychodzą.

Jeszcze raz obeszłam katedrę. Bardzo lubię to miejsce. Czuję się tu dobrze. Dla mnie jest nośnikiem polskości. Nie szkodzi, że przez wieki Kraków był nie tak polski jak niemiecki czy austryjacki. Taka właśnie jest Polska - tygiel kulturowy i zawartość Polski w Polsce jest problematyczna. Dziecięciem będąc, przyjechałam tu z wycieczką szkolną i gapiłam się na katedrę jak wół na malowane wrota. Weszliśmy i okazało się, że jest to świątynia niewielka.


Przynajmniej wyobrażałam sobie, że ten symbol narodowy powinien być gigantyczny! Teraz jestem większa, mam już kilka zmarszczek mimicznych i mogę mądrym tonem powiedzieć, że Polacy pokładają swoje nadzieje i wyobrażenia o polskości właśnie na Wawelu - wzgórzu, które można obejść w kilka(naście) minut ale tu nie chodzi o kubaturę a historię. W tym miejscu działy się wielkie rzeczy, wielcy ludzie tu przybywali, wielkich tu pochowano. Symbol nie musi być gigantyczny a pojemny. Ale widać potrzebowałam czasu, by tę prostą rzecz zrozumieć.


Z Wawelu poszłam na Kazimierz. Po drodze zaliczyłam kolejnego obwarzanka z solą. Jestem zdeklarowaną filosemitką. Lubię kulturę żydowską, swego czasu zaczytywałam się książkami dotyczącymi tej tematyki. Nawet miałam nagrane hebrajskie piosenki w telefonie. Aaa... wgrałam też sobie "Bracką" ("A w Krakowie na Brackiej pada deszcz") i słuchałam jej przekornie w autobusie, ale na szczęście nie padało (wbrew zapowiedziom Ali-pogodynki).

Na Kazimierzu jak zwykle orgia doznań. Kupiłam sobie na żydowskim placu prapolskie kolczyki made in China od ukraińskiego sprzedawcy. Odwiedziłam synagogę Wysoką (sala modlitw mieściła się na piętrze kamienicy - stąd nazwa). Tam była wystawa zdjęć z lat 40-tych... Kolejny raz zmroziło mnie, że widzę twarze dzieci, dorosłych, starców a oni wszyscy nie żyją od wielu lat. Czy fotografia powstała, by bić nas po twarzy w takt skandowania MEMENTO MORI?

Potem poszłam do Starej Synagogi (jest najstarsza - stąd nazwa:-)). Tu kolejny raz czytałam o ichniejszych świętach. Jedno z barwniejszych to Purim - wspomnienie pokonania wroga Żydów - Hamana przez Esterę. Tego dnia każdy przyzwoity Żyd powinien się upić do tego stopnia, by nikt nie umiał odróżnić, czy wznosi on okrzyk "Niech będzie błogosławiony Mordechaj" czy "Niech będzie przeklęty Haman". Dzieci przebierają się i odprawiają na ulicach coś na kształt zapustów.

Drugim świętem, które wywołuje u mnie drżenie serca jest Pesach - wspomnienie wyjścia Narodu Wybranego z Egiptu. Jest to najważniejsze święto żydowskie. Z niego później wytworzy się nasza Wielkanoc - wszak Chrystus wyprowadził nas z niewoli grzechu. Żydzi Pesach obchodzą niezykle uroczyście i zarazem rodzinnie. Spożywają między innym Hadar - wieczerzę, w czasie której każda potrawa ma symboliczne znaczenie. Wieczerza ta bardzo przypomina naszą Wigilię. Nawet jest puste miejsce przy stole, które według ucztujących zajmuje prorok Eliasz.

Gdy spacerowałam po uliczkach kazimierskich, usłyszałam jak troje anglojęzycznych turystów pyta o drogę ekspedientkę. Dla niej język angielski był ewidentnie językiem obcym. Mówiła tylko uparcie "Jozefastrit". Więc podeszłam i zaproponowałam, że zaprowadzę ich tam gdzie chcą (Paulina ambasadorem Polski). Szukali na ulicy św. Józefa jakiegoś podwórka, gdzie kręcono film...  Pytali z jakiego kraju jestem. Nie chcieli uwierzyć, że I'm from Poland, bo za dobrze mówiłam po angielsku! Pogłaskali moje ego ale "Jozefastrit" było blisko, więc po trzech minutach rozstaliśmy się. Ja poszłam do muzeum inżynierii miejskiej.

Muzeum było tak ukryte, że błądziłam dłuższą chwilę. Gdy już wdarłam się szturmem do budynku, pani powiedziała, że kasa jest w innym miejscu, więc muszę wyjść i szukać. Moja orientacja przestrzenna zawyła ale głód wiedzy był silniejszy. Wykorzystałam wszystkie sztuczki, które podpatrzyłam w filmach typu "Indiana Jones" i namierzyłam kasę. Potem już było z górki. Trafiłam na interaktywną wystawę "Wokół koła". Adresowana była do dzieci, ale ja bawiłam się świetnie. Eksperymentowałam uparcie.


Później przyglądałam się cudom techniki minionej epoki. Były motocykle, autobus-ogórek, tramwaj, samochód papieski (jeszcze nie papamobile) i przeróżne auta. Wśród nich Smyk - autko, do którego wchodziło się przez jedyne drzwi, umieszczone w ścianie czołowej pojazdu (tam gdzie kierownica). Uroczy wynalazek, który nie wyszedł poza fazę testów.

Wróciłam do centrum, gdzie zakupiłam kolejnego obwarzanka (tak, z solą). Poszłam do księgarni - Składu Taniej Książki. Spacerowałam między regałami jak prawdziwa intelektualistka. Wertowałam strony, podziwiałam publikacje... Doszłam do półki z filmami DVD. Chciałam spojrzeć na jedną płytę. Wzięłam ją do ręki i... na podłogę posypało się kilkanaście pudełek z filmami. Leciały powoli, jak w "Matrixie", jedna za drugą a ja nie mogłam nic zrobić. Wokół ucichło. Wszyscy spojrzeli na mnie. Podszedł pan księgarz, by wraz ze mną uprzątnąć pobojowisko. Powiedziałam tylko zarumieniona: "Przepraszam, grawitacja mnie zaskoczyła". Film kupiłam. "Żądło" za 3 zł :-) Dorwałam też książkę z pocztówkami krakowskimi i lwowskimi.

Później spacerowałam wokół rynku, przez uliczki w kolorze sepii. Uparcie lubię to miasto. Nie szkodzi, że robi się coraz bardziej made in china, jak moje nowe kolczyki chabrowe. Wybaczam mu. Taka kolej rzeczy. Zresztą, już w XIX i na początku XX wieku wypominano krakusom - parnasom, że z miasta - kolumbarium polskości robią sobie jaja. Ale ciężko mieszkać w świątyni i wciąż oddychać kadzidłem. Musi być wentyl. A tam gdzie elita intelektualna, tam płynie wódka i sypią się grube dowcipy. Minęła mnie grupa przebierańców, którzy pozują do zdjęć za forsę. Był ktoś przebrany chyba za... turonia. Albo to miał być kosmita. Akurat uwieczniałam portal na ul.Kanoniczej, gdy ten podszedł, objął mnie i powiedział: "Chodź, zrobimy sobie zdjęcie." Poczułam się jak przebieraniec :-)


Sporo czasu spędziłam w kościele św.Anny. Choć nie lubię baroku. Jest dla mnie natarczywy. Małe, gołe aniołki pchają mi się przed oczy. Wszystko płynie, buzuje, pęka od nadmiaru. Barok jest nachalny. Architekci barokowi także. Zdzierali wszystko co stare (romańskie, gotyckie, renesansowe) i wrzucali w to miejsce trzy aniołki, jedną ambonę i pół ekstazy świętej bezimiennej. Ale ma ten "barocco" zaletę. Jego iluzjonizm uczy, by nie ufać zmysłom. Widzisz tę kolumnę? A to nie jest kolumna, naiwny człowieku. Ładna kopuła? Tu nie ma kopuły. Piękna rzeźba? To rysunek.

Ulica św. Anny była długo nazywana żydowską. Tam osiedlono Żydów w średniowieczu. Później miasto uznało, że to świetne miejsce na uniwersytet, więc starszych braci przeniesiono w okolice Placu Szczepańskiego, później zaś na Kazimierz. Tam odgrodzono ich murem - dla bezpieczeństwa, ale czyjego - Żydów czy miasta? Żydzi musieli długo prosić o powiększenie terytorium, bo się zwyczajnie nie mieścili. Stworzono im getto na długo przed wiekiem XX.


Nagle! Bańki mydlane! Płyną ulicą. Rozglądam się, kto ma taką dobrą zabawę. A to część reklamy sklepu z aparaturą do puszczania baniek. Weszłam oczarowana. I kupiłam nawet "bańkolot" dla pewnego chłopca. Gdy płaciłam - kolejna wtopa. Pan miał na ladzie taką podstawkę na monety - z grubego szkła. Więc rzuciłam monety na podstawkę. Plusnęło. To był pojemniczek z mydlinami - do puszczania baniek! Pan uśmiał się i wyjął monety (pecunia non olet). Spytał tylko, co ma teraz z nimi zrobić. "Może pan z nich bańki puszczać" - zaproponowałam.


Zrobiłam na rynku kilka standardowych zdjęć, posłuchałam o czym mówią rdzenni krakowianie (część mówiła po japońsku, więc nie zrozumiałam wszystkiego), przestraszyłam dwa nerwowe gołębie i ruszyłam  na autobus. Po drodze, ku zaskoczeniu całego świata, kupiłam dwa obwarzanki z solą i oscypka.

Dotarłam na stanowisko D9 w samą porę - mój busik wtaczał się na dworzec. Jako osoba z zakupionym wcześniej biletem miałam pierwszeństwo... podobnie jak 90% równie przezornych pasażerów. Ale to gwarantowało i tak miejsca siedzące. Po tragedii busa w Nowym Mieście kierowcy niechętnie biorą na pokład nadbagaż ludzki. ("No dobra, ale jak nikt nie wezwie policji"). Teraz Polska. W busie było gorąco. Ze 30 stopni. Próbowałam sobie przypomnieć, przy jakiej temperaturze ścina się białko. Ale jakoś dojechałam żywa.

W autobusie KZK GOP radio kierowcy grało na full. W serwisie informacyjnym podali, że w centrum Krakowa w kamienicy wybuchł gaz. Potem jeszcze ostrzegali przed korkiem na obwodnicy Kraków-Warszawa z powodu karambolu. Kończyłam jeść obwarzanka. Pomyślałam, że Kraków sporo przetrwał w swej długiej historii i jeszcze dużo przed nim. Wszak jadę tam znów 27 listopada...

wtorek, 2 listopada 2010

Wiersz o Paulinie!

Stało się. Napisano o mnie wiersz. Póki co, nie jest to utwór miłosny. ale... Kolega z biblioteki spytał, dlaczego ciągle słucham mp3, gdy idę ulicą. Wytłumaczyłam, że w ten sposób odcinam się od ruchu, kakofonii, gwaru. Że muszę się odseparować... Opisałam też, jak bardzo było mi niewygodnie, gdy mp3 odmówiło posłuszeństwa... I kolega napisał:

Słuchaj Dzieweczko

Słuchaj Dzieweczko! Ona nie słucha,
Lecz pełna smutku drży i płacze
Dlaczego płaczesz, me dziewczę drogie?
Coś złego się stało z mym odtwarzaczem

Było tak pięknie, muza waliła
Prosto w me uszy, Chylińska ryczała
Lecz nagle straszna cisza nastąpiła
I jak ja teraz będę istniała?

Bez mej muzyki tak ukochanej
Na ulicy, w parku, w autobusie
Bez membrany tak rozedrganej
Dotyku słuchawki mej milusiej?

Tak być nie może, tak się żyć nie da
Bez empetrójek prosto w mych uszach
To przecież tak, jakby żyć bez chleba
Ja muszę czymś hałas uliczny zagłuszać!

Pójdę z tym sprzętem do serwisu
Albo nie, lepszy sobie  kupię
Jak będzie trzeba, pójdę do komisu
Chcę dobrego sprzętu a cenę mam w dupie

Liczy się muza moja ukochana
Tego też pragną bardzo moje uszy
Wtedy znów życie ruszy z glana
Bez przeżywania ciszy katuszy!

Słuchaj Dzieweczko, a może chciała byś
Gamy innych dźwięków zasmakować
Bo w tym wszystkim chodzi o to, by
Komórek słuchowych nie dewastować

Jest tyle pięknych dźwięków przyrody
Na przykład uroczy skowronków spiew
Łagodnie szumiące strumyka wody
Czy wiatru szum w koronach drzew

Hmm... posłuchała i pomyślała
Najwyraźniej bijąc się z myślami
Po czym w te pędy się udała
Do... sklepu z odtwarzaczami






Ach... Pierwszy wiersz o mnie :-)

środa, 27 października 2010

KRAKÓW - odsłona pierwsza

Kraków -miasto cudów, które darzę dość silną sympatią.
Ostatnio wybraliśmy się tam silną ekipą - osiem kobiet; co jedna to lepsza :-)
Dzień ten  zasługuje na konkretny, szczegółowy opis, ale póki co - zajawka.

Pod rynkiem otwarto nowe, ultrawypasione muzeum. Wchodzi się przez hologram, na którym wyświetlano scenkę z średniowiecza - jakaś ulica, przechodnie, kuglarz, żebrak... Więc symbolicznie wchodzimy w inny świat. Ja byłam już zachwycona. Ogólnie - wiele było multimediów - hologramy, filmy, komputery, głośniki.
Nawet można było stanąć na średniowiecznej wadze i przekonać się ile cetnarów się waży... Nie miałam odwagi :-) Może następnym razem. Dotarliśmy też do stanowiska, przy którym kamera wychwytywała obraz i na kartce papieru pojawiał się wirtualny kościół mariacki, ratusz (już nieistniejący) czy waga miejska (także nieistniejąca). Ja  oczywiście miałam z tym problem - nie potrafiłam początkowo ustawić kartki ale gdy już się oswoiłam z techniką - strzelono mi takie zdjęcia:






Na drugim zdjęciu widać ratusz miejski - stan z XV wieku. Oba zdjęcia okrzyknięto najlepszymi fotografiami całego wyjazdu a ja od dziś jestem Pastelową Damą :-)

Niestety, nie udało mi się dotrzeć do najważniejszego miejsca, Chciałam odwiedzić Prezydenta. Pocieszam się, że jeszcze w listopadzie prawdopodobnie pojadę do Krakowa z dwójką fajnych ludzi i wtedy się uda.

Ale usłyszałam od dwóch osób, że ominięcie takiego miejsca jest karygodne!!! Zgadzam się. Dam smoka, by udobruchać gniew :-)

wtorek, 26 października 2010

***

oddychasz wciąż płyciej
twoje oczy w zmarszczkach powoli się topią
ręce nie takie już pewne
a nosiły mnie uparcie dwa przystanki i pół

i nogi buntują się szybko
a kiedyś chadzaliśmy przed obiadem
na drugi koniec tęczy
bo czytałam o garnku i forsie
„jeszcze kawałek tato i będą monety”

plecy wytrzymywały ciężar
dziecka misia lalki
torebki cukierków skakanki i piłki
teraz nie chcą już nosić lat

dawniej walczyłeś ze światem na trzy etaty
na pięć na osiem jak trzeba
a teraz siedzisz na kanapie jak na ławce rezerwowych
patrzysz na mecz i zgadujesz zasady

zestarzałeś się – a ja nie dorosłam
i szukam tęczy uparcie
z misiem pod pachą i paczką cukierków






***

jak byłam mała
chciałam cię bronić  przed światem
miałabym pistolet karabin
łuk i wyrzutnię
czarny pas karate i rękawice bokserskie
pobiłabym naszych wrogów
którzy mówili zostaw te dzieci oddaj do bidula
miałam ukarać tych co podsuwali ci wódkę
miałam też pobić wszystkich zusowców
bo dawali ci mało i martwiłeś się po nocach
i tego co wymyślił kalendarz tak długi
że od renty do renty za dużo było dni
i tego co wymyslił gruźlicę – przez niego chorowałeś

teraz widzę że wyrzutnia i łuk nic nie pomogą
dalej patrzę na ciebie i chcę cię chronić
przed podatkami inflacją rakiem i czasem
zasłużyłeś na wszystko a masz tak niewiele

błogosławieni, którzy łakną  i pragną sprawiedliwości


więc my jesteśmy głodni

sobota, 9 października 2010

Dieta

Zakupy to koszmar. W więzieniu o zaostrzonym rygorze powinni zbudować galerię handlową i krnąbrne więźniarki musiałyby kilka godzin dziennie wciskać się w ciuchy rozmiar 34 przed lustrem. Brrr
Ja zafundowałam sobie taką mękę dwa tygodnie temu. Miałam dość komentarzy życzliwych kolegów, którzy atakowali, że ubieram się mało kobieco. Musiałam słuchać, że nie powinnam ukrywać mych uroków i że w dżinsach wyglądam ładnie ALE... Ehh. Próbowałam się bronić, że nawet ja czasem ubieram spódnicę - ale nie potrafiłam przypomnieć sobie kiedy... Pewnie latem - bo mi wtedy gorąco. I nikt nie pamiętał, że ja nawet raz w tym roku miałam w pracy sukienkę! Nie szkodzi, że to były urodziny kolegi i zaraz po życzeniach ubrałam spodnie. Byłam w sukience!

Od tygodni panowie podpuszczali mnie, że powinnam się "wylaszczyć". W dodatku tata też zażartował, że zrobiła się ze mnie chłopczyca. I ja, głupia, polazłam do sklepu. I po co? Ja wiem, jaki mam rozmiar. I to nie jest dla mnie powód do udręki. Ale! Jeśli biorę ładną bluzkę koszulową i próbuję się w nią upchać a ona tu i tam za mała... Zdziwienie. Biorę rozmiar większą. Tu i tam dobra ale w pozostałych partiach za duża... Próbuję ubrać spodnie a one za małe... Biorę numer większe i mają za długie nogawki. Czyli mam za krótkie nogi na moją talię?? Rozgoryczona idę do następnego sklepu. Tu tak samo. Załamana jadę do pracy i do końca dnia nie odzywam się do nikogo. Dwa dni później daję sobie drugą szansę: niestety - efekt podobny. Ale mogę sobie kupić bluzkę, w której będę miała taki dekolt, że idąc chodnikiem dostanę mandat za spowodowanie zagrożenia drogowego. Tego jednak nie chcę.

Popadam w depresję.
Ula, koleżanka z wypo, wpada na szelmowski pomysł: zna sklep, w którym L jest jak XL  a XL jak XXL :D Czyz to nie genialne?? Jedziemy razem na babskie zakupy. Ja wytrzymuję 10 (słownie: dziesięć) minut. Nudzi mnie natłok ciuchów. Przypominam sobie, że nie lubię zakupów ubraniowych. Jadę do pracy i nie odzywam się do końca dnia.

Najpierw G. przekonywała, że nie potrzebuję żadnego odchudzania. Ale ja swoje wiem! :-)  To podpowiedziała dietę proteinową. Czyli dużo mięsa na początek a potem różne, przeróżne produkty. Poczytałam o tej diecie - już kilka razy o niej słyszałam od euforycznie nastawionych dziewcząt. Okazuje się, że na tej diecie Jennifer Lopez schudła 25 kilo! No nieźle. Zatem muszę wcinać mnóstwo mięsa itp i będę wyglądała jak Jennifer Lopez, czyli mniej więcej tak:





Dziwne, prawda? Ale napisali, że tak będę wyglądać i koniec!  To może być o tyle trudniejsze, że teraz wyglądam mniej więcej tak:





Na wypo od razu zauważyli, ze jest coś nie tak, że zmarkotniałam. Oznajmiłam więc, że mam depresję spowodowaną moją tuszą i nieatrakcyjnym wyglądem, zatem mają dać mi spokój i dopingować w diecie. Nie potrafili tylko zrozumieć, dlaczego chcę wyglądać jak Jennifer Lopez. A. stwierdziła nawet, że tyłek mam lepszy od J.Lo., co podniosło mnie trochę na duchu ale na krótko. Po konsultacjach z kilkoma osobami uznałam jednak, że muszę uważać na swój organizm. W ferworze walki z nadwagą zapomniałam o moich skłonnościach do anemii. Mam niedobór krwi we krwi i muszę wcinać takie pychotki jak skrzyp, pokrzywę, wątróbkę i winogrona. Może gdybym ciągle zajadała same pokrzywy, schudłabym trochę...?

W końcu postanawiam nie stosować rystrykcyjnej diety, która może zaszkodzić mojemu organizmowi i odbremu samopoczuciu i przeszłam na mądry, zdrowy, wartościowy tryb odżywiania. Więcej soków, owoców, czerwonego mięsa i nabiału. Nie wiem co z tego wyjdzie, ale ufam, że szybkim efektem będzie wyjście z zimowej depresji. Zwłaszcza, że dopiero jesień się zaczęła...

czwartek, 7 października 2010

Rezolucja w sprawie śmierci.

Dziś miało się odbyć głosowanie wśród Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy nad rezolucją, zgodnie z którą szpital publiczny nie może odmówić kobiecie prawa do legalnej aborcji. Czyli jeśli kobieta spełnia warunki, szpital nie może odmówić morderstwa na zlecenie. W niektórych krajach wolno zabić własne dziecko tylko po gwałcie lub jak jest chore, w innych wystarczy być kobietą i można mordowac własne dzieci taśmowo. Czyli seks bez zobowiązań z jakimś palantem a potem "zabieg". Pojedyńczy lekarz może odmowić zabójstwa, ale szpital powinien wskazać innego, który chętnie zaszlachtuje niewinne dziecko. Tak powiada Unia Europejska i tak ma być. Ja nie chcę takiej Unii. Nie zgadzam się. Nie pozwalam. Niestety, żaden polityk europejski nie zaprosił mnie tam - bo ze mnie żaden ekspert.
Jakim prawem politycy nakazują morderstwo dziecka, gdy maluch ma pecha być poczętym przez wstrętną idiotkę, która już po fakcie nie chce sobie życia komplikować? To matki wyrodne, właściwie otoczki na macicę. Zaraz tabun feministek zakrzyknie, że mają prawo decydować o swoim ciele. Proszę bardzo. Mogą sobie z własnym ciałem robić co chcą - nawet pokroić na kawałki. Ale w nich poczęło się Życie - inny Człowiek - odrębny. Przez 9 miesięcy ów Człowiek bedzie od nich zależny w 100 procentach. Potem także będzie zależny ale już da sie odseparować dziecko od matki-Polki. Miał pecha maluch. Feministki uważają jednak, że zabicie dziecka to ich sprawa, bo same se to dziecko, przy drobnej pomocy faceta, zrobiły. I aborcja to ich zdaniem zabieg, jak depilacja okolic bikini.
Jestem wściekła. Ogólnie nieufna jestem wobec matek, bo mam dziwne wrażenie, że wiele z nich czeka na dogodny moment, by spieprzyć do Niemiec. Ale wiem z autopsji: lepiej być dzieckiem porzuconym przez wyrodną matkę niż dzieckiem zabitym w jej łonie. Ja nie żałuję, że się urodziłam: łatwo nie było, bolało jak diabli i psychikę mam przeoraną jak pole na wiosnę, ale mam życie.  Teraz ja decyduję jak, z kim spędzę resztę życia...
Są jeszcze kobieciny, które maja wadę fizyczną - nogi im się nie trzymają razem: w ten sposób płodzą kolejne dzieci. W domu bieda: nie ma na jedzenie, bo papierosy drożeją. Chłopa w domu nie ma, bo z puszczalską nikt się ożenić nie chciał albo chłop jest - pijak niezaradny. I taka kobiecina też by chciała aborcję, Proszę Wielmożnego Sądu, bo forsy na wychowanie "dziecków" nie ma a seks to cała jej rozrywka w marnym życiu...

W ten sposób w Polsce co roku ginie wiele tysięcy dzieci. I Unia uparcie chce to ułatwić. Zamiast bronić najsłabszych obywateli, pod publiczkę liberalnych, wyuzdanych samic i nieokrzesanych buchajów wprowadza się rezolucję, zgodnie z którą szpital musi dziecku urwać łeb, bo mamcia kazała. Jestem zła. Wściekła.