Łączna liczba wyświetleń

sobota, 31 grudnia 2011

Podsumowanie 2011

Dopadło mnie także podsumowanie. Zachciało mi się analizować, co stało się w minionym roku. Najpierw przeczytałam moje podsumowanie sprzed roku (TUTAJ)  i uśmiechnęłam się przy ostatnim zdaniu: "Na przyszły rok planuję coś ekstra...". Chyba jednak nie spodziewałam się, że to będzie rok tak ważny i przełomowy. Rzeczywiście, plany się spełniły z nawiązką.


We wrześniu przeskoczyłam do innego działu. W ten sposób przeszłam z hurtu na detal: rozpoczęłam rzeczywistą współpracę z ludźmi. Teraz staram się zostać dobrym biblioterapeutą. Praca ta sprawia mi mnóstwo radości - chyba się w tym odnalazłam. Mogę teraz wyżywać się i tworzyć spotkania dla dzieci, dla seniorów i osób niepełnosprawnych. Zawsze chciałam pomagać ludziom i teraz właśnie to robię. 

Udało mi się przeprowadzić dwie "akcje" charytatywne - właściwie spontaniczne zrzuty w dobrym celu. W ten sposób przekonałam się po raz kolejny, że ludziom się chce - mimo złowróżbnych analiz społecznych i narzekań całego świata. Spotkałam się z dużą życzliwością i zainteresowaniem problemem. Sama zaś mogłam się przekonać, że działanie na rzecz kogoś innego niż my sami wymagać może sporo zaangażowania i precyzji. Jednak zachęciło mnie to do zostania wolontariuszem - dzięki temu mam nadzieję wyjść dalej niż czubek własnego nosa. 

Wycieczki też były ważne: Praga pod opieką pewnych dobrych duchów (dobrych Bożków :), Wisła w śniegowej kołderce, Tatry po polsku i po słowacku, słoneczne Trójmiasto i wymagający Lwów. Co najważniejsze: nigdzie nie byłam sama :-) W nadchodzącym roku spodziewam się pojechać w kolejne miejsca, także w doborowym, elitarnym gronie.  


To by niesamowity rok - cieszę się z niego i już planuję kolejne ekscesy. Chyba zakończę jak rok temu: Na przyszły rok planuję coś ekstra... To dobrze wróży - ostatnio się sprawdziło. :-)

środa, 28 grudnia 2011

Rutka Laskier, "Dziennik"

Miałam tego nie czytać. Kolejna dołująca książka bez happy endu. A jednak! Lektura zajęła mi około godziny. Byłoby szybciej ale miałam przerwy, gdy podnosiłam wzrok znad książki, by uciec na chwilę do czasów udawanego, plastikowego pokoju. Ale wracałam zaraz, posłuszna czternastolatce. Nie mogłam tego nie dokończyć. Czasem ma się wewnętrzny przymus: ona pisała, ja czytam.

Dziewczynka żyje w getcie - otoczona życiem i śmiercią. Pisze naprzemiennie o agresji nazistów i chłopcu o ładnych oczach i miłym uśmiechu. Zarys fabuły mógłby się wydawać łzawy i melancholijny a jednak pamiętnik jest wyrazisty, ostry jak brzytwa. Rutka nie daje się otoczyć całunem śmierci - odgradza się tarczą życia: kupuje jedwabne pończochy, wychodzi do cukierni, marzy o pocałunku. Chyba dziś trzasnęło mnie wreszcie w głowę, że ludzie 60 lat temu żyli tak samo jak dziś, tylko multimedia mniej były multi. Prawda ta stała się już dla większości truizmem a ja odkrywam ją dość późno.

Chciałam krzyczeć: "Dziewczyno, świat się kończy! Przestań oglądać się za chłopcami!" Ale co ona mogła zrobić? Żyć. Rolą, obowiązkiem czternastolatki jest oglądać się za chłopcami. Ona tylko spełniała swą powinność, mimo fatalnej sytuacji.  Rozczuliła mnie. Nagle zobaczyłam w niej te same rozterki, które ujawniają się we mnie ostatnio. Rutka próbowała je opisać - trochę nieporadnie, z zawstydzeniem -  ale najgłębiej podziałał na mnie wpis najkrótszy: "Janek nie przychodzi...". I reszta strony pusta. To wystarczyło. Straciły wagę zapewnienia, że Janek nie znaczy nic lub nawet jeszcze mniej. Janek był w jej życiu ważny a jego brak zmieniał wszystko. Jak zawsze.

Przerażona czytałam o selekcjach, wywózkach, aresztowaniach. Chciałam pytać "Jakim prawem?". Jakim prawem ktoś wchodzi do cudzego mieszkania, morduje dziecko, gwałci kobietę i zabiera pieniądze? Jakim prawem ktoś mówi człowiekowi, że od dziś jego dom jest tam, nie tu? Jakim prawem ktoś zamyka innych ludzi w komorze gazowej? Wiem, że nad tym ludzkość zastanawia się od dawna i nic sensownego nie wymyśliła. Nie powinnam się burzyć: uczono mnie o teodycei, o niezawinionym cierpieniu. Ćwiczyliśmy na przysposobieniu obronnym nadstawianie drugiego policzka na przemian z rzucaniem się na bagnety . Widocznie nie odrobiłam zadania domowego, należnego każdemu Polakowi: nie napisałam sto razu w sercu "Naszym przeznaczeniem jest cierpieć a życie nie jest sprawiedliwe".  Ale ja zwyczajnie boję się, że któregoś dnia ktoś zgodnie z literą prawa zabije mnie lub zniszczy mój dom. I co po mnie zostanie? Kilka książek, trochę notatek i trzy zdjęcia chudego dzieciaka z niebieskimi ślepiami - wszystko spłonęłoby efektownie.

Tak bardzo nie chciałam znów zanurzać się w getto. Nie chciałam przypominać sobie, że te dziewczyny czuły to, co ja. Wolę przeczuwać, wymyślać sobie, że były stworzone do zagłady, że żyły na 50%, bo i tak czekała je śmierć. Chcę zakrywać uszy, by nie słyszeć, że one miały te same śmieszne plany, co ja - o miłości po grób i szczęściu upartym. Więc jednak wygrywa śmierć, nie życie? Ja nie chcę.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Gruss aus Hindenburg...

Gdzie można pojechać, gdy ma się jeden dzień urlopu? Do Zabrza, rzecz jasna! Niektórzy robią wszystko, by uciec z tego miasta, podczas gdy inni pchają się do niego autobusem marki Solaris bodajże. Pan Przewodnik zabrał niezorientowaną industrialnie dziewuchę oraz zaprzyjaźnionego fotografa do Zabrza. A co może się podobać w Zabrzu? Ano wiele...  Najpierw powitał nas Pstrowski we własnej wielkoformatowej osobie. Prężył się z dumą na cokole, jakby rzucał nam wyzwanie. Poczuliśmy się sprowokowani, więc ruszyliśmy prosto do kopalni, żeby pokazać, na co nas stać. Nie dane nam było jednak zjechać do podziemi i rywalizować z przodownikiem Wincentym - powstrzymał nas ... strajk. Legendarny już, historyczny. Zabraliśmy więc tylko klucze do naszego szczęścia i ruszyliśmy w miasto. Po pewnych perturbacjach z miejscową Matą Hari (lat 64, promili we krwi tylko trochę mniej), dotarliśmy do pierwszej bazy.




     Za krzykliwą, żółtą bramą spał cmentarz żydowski, otulony bluszczem jak kołderką. Ja - zazwyczaj rozgadana do granic (nie)przyzwoitości - zamilkłam i patrzyłam oszołomiona. Zawsze cmentarze były dla mnie miejscem poza czasem - gdzie sekunda upłynie dopiero, gdy coś zbutwieje. Tylko żywi wpadają tu na mikrochwilę i uciekają zaraz do świata rządzonego przez zegary. Na cmentarzu rządzi wieczność. Wędrowałam, zanurzając buty w bluszczu i tuląc oczy do zieleni. Było tam majestatycznie, czarująco, pięknie. Drzewa tworzyły aleję, jakby wskazać miały zmarłym drogę do Pana. Dominowały "zwykłe" nagrobki, mniej było macew. I przy okazji, jak zawsze, wychodzi na jaw, że cmentarze wszystkich wyznań podlegają prawu pieniądza - bogacze mieli piękne grobowce, biedniejsi dużo skromniejsze tablice. To jeszcze ostatni moment, gdy bogacz może pokazać swoją sakiewkę - potem już nie będzie rozliczany z pieniędzy a z serca. Spędziliśmy tam trochę czasu (pięć minut? godzinę? pół dnia?), fotograf skradł kilka widoków, nawet ja coś tam próbowałam zakosić, ale takich miejsc nie da sie zamknąć w dwóch wymiarach zdjęcia. Nie chciało nam się przekraczać znów żółtej bramy, by nie opuszczać morza bluszczu z wysepkami macew i pomników. Ale wreszcie wyszliśmy z Domu Życia. Ja wychodziłam z żalem. W takich miejscach nie bywa się często.



     Potem ruszyliśmy w stronę wieży ciśnień. Po drodze minęliśmy żelazny dom (prototyp domów tanich i szybkich w budowie - ten powstawał 26 dni w latach 20-tych XX wieku). Pomysł ciekawy, ale zapomniano chyba domek pomalować nierdzewną farbą, bo już go użarł ząb czasu. Dotarliśmy do wieży ciśnień, którą pogryzły szczęki czasu i pazerność ludzi. Kiedyś to był cud techniki - teraz pozostałość po cudzie i dowód indolencji miasta. Nikt nie potrafi (czytaj: nie chce) wyremontować wieży, bo wygodniej byłoby pewnie postawić w tym miejscu coś dochodowego. I niszczeje, biedaczka, bo jest mało komercyjna - podnosi tylko ciśnienie miłośnikom historii. W latach świetności pompowano do niej wodę i dzięki niezastąpionej grawitacji woda spływała do osiedla robotniczego. Teraz stoi na wzgórzu i obserwuje, jak wszyscy biegną do pobliskiego hipermarketu na shopping. Wszyscy kupują pomarańcze w promocji, nikt nie chce "kupić" starej wieży.



     Mnie jeszcze zachwycił kościół św. Józefa z 1931 roku. Wg naszego Pana Przewodnika w stylu art deco - nie wiem, ale wierzę autorytetom. Dla mnie to była miniatura romańskich katedr ceglanych w Nadrenii. Ten sam dostojny blask. Ten sam minimalizm w środku - czysta geometria. Jeszcze tylko brakowało mi korony cesarzy niemieckich zawieszonej nad prezbiterium i mielibyśmy Spirę w pigułce. W takim kościele wszystko znaczy - nawet to, czego nie ma. Zanim wejdziemy, trzeba się oczyścić. W dawnych świątyniach służyło do tego atrium - dziedziniec ze studnią. Tam ludzie zdążający do sacrum mogli zmyć z siebie profanum. My teraz mamy namiastkę tego przy wejściu do każdego kościoła. A w Zabrzu mają swoiste atrium - jasny, zadziwiający dziedziniec z krzyżem. To sprawia, że kościół nie zaczyna się zbyt nagle...  Jeśli zaś czyjś zmysł estetyczny rażą cegły różnej barwy i chce składać zażalenie - niech się powstrzyma: każda cegła jest inna, jak i my - grzeszni, półświęci, obojętni, nerwowi, cierpliwi, zabiegani.  Kościół to jedność różnorodności i widać to znakomicie na przykładzie tej świątyni. Nad chórem mają piękny witraż - niebieską rozetę - symbol obecności Boga.
Oczywiście nie zrobiłam tam zdjęć, bo wędrowałam z otwartą buzią i wpatrywałam się w detale.  Więc można posiłkować się TYM LINKIEM
 
     W sumie to nie były wszystkie punkty naszej wycieczki - ale te trzy (cmentarz, wieża i kościół) wywarły na mnie najsilniejsze wrażenie. Zaskoczona byłam, że Zabrze kryje w sobie takie perły. Należało mi się lanie za stereotypowe myślenie. Na szczęście rękoczynów nie było. Pan Przewodnik stosował inne metody wychowawcze ;-)