Łączna liczba wyświetleń

piątek, 20 sierpnia 2010

Babcia Elenta

Dla innych była Heleną. Helenką. Dla dwuletniej Pauli była Elentą. Tyle potrafiłam wymówić. Wstydziłam się, że jej imienia powiedzieć nie umiałam. Gdy to zauważyła, stwierdziła z uśmiechem, że dla mnie chce być Elentą. I była. Do końca.


Wokół pełno wnuków – chłopaków. A ona czekała na wnuczkę. I ostatnia – to byłam ja. Imię też wybrała mi ona. I śmiała się, że urodziłam się we Wszystkich Świętych – z pełną obstawą niebiańską...
Każda wizyta w starej toruńskiej kamienicy była świętem. Najpierw 400 km pociągiem, potem tramwaj. Potem schody. Wysoko. Potem ona. Mieszkanie – azyl na kilka dni. Gdy przejeżdzał tramwaj – wszystko drżało. Ja też.

Babcia miała przecudny, bogaty zestaw klamerek do bielizny. Układałam z nich figury, rzeźby. Podobały sie jej. Kilka razy nie robiła zaplanowanego prania, by rzeźba przetrwała na szafce jak dzieło sztuki. Opowiadała prześmieszne wierszyki. I te historyczne, np. o królu Janie, „co po łbie bił pogana”. Śpiewała piosenki. Uczyłam się ich. I tworzyłam własne. Przed nią występowałam. Widziała, że lubię poezję. Tłumaczyła moim rodzicom, że to nic złego, że nie każda pięciolatka musi lubić lalki. Za jej staraniem w wieku pięciu lat dostałam na święta bajki i wiersze Brzechwy (uczyłam się ich na pamięć i pisałam swoje – podobne w moim mniemaniu) i wiersze Konopnickiej (przejęta czytałam o ubogim Jaśku, który poległ na wojence a jego matce serce pękło).
Ona wiedziała, że marzyłam, by napisać wiersz bez rymów. Mówiła, że napiszę taki wiersz o osobie, którą będę bardzo kochała. Próbowałam o psie – dalej bez skutku. To o niej napisałam pierwszy.
To ona mówiła, że trzeba być dobrym. Że trzeba pomagać. Że trzeba kochać. Słuchałam z uwagą pilnej siedmiolatki. Czułam, że to się kiedyś przyda. „Jak będę duża”. Gdy wreszcie zaczęło się przydawać, okazywało się, że inni nie mieli swoich babć Elent. Im tego nie powiedziano... Ale i tak miała rację. Tylko ona wiedziała o pierwszej „jedynej, wiecznej miłości po grób” – Adasiu z ławki obok, najlepszym z matematyki. Pocieszała, gdy Adaś wolał Kasię, najlepszą ze wszystkiego.

Ona wysłuchiwała cierpliwie skarg, smutków całej rodziny. Pomagała. Mobilizowała do działania. Organizowała składki rodzinne, gdy ktoś potrzebował wsparcia. A przy tym była taka taktowna, dyskretna.
Nie była naiwna. Swoje przeszła. Kilkoro dzieci wychowała, kilkoro pochowała. Ale była uśmiechnięta. Znała życie. Mówiła, że czasem jest trudno, ale trzeba się starać.

Pokazałam jej z dumą moją pierwszą legitymację szkolną i spytałam z przejęciem: „Jestem już duża, prawda?” Odpowiedziała, że oczywiście.

Broniła, gdy tata krzyczał znów i znów. Tłumaczyła mu, że nie można. Że zabrania. Że dziecko zniszczy. Wiedziała, że nie stanowiliśmy rodziny na medal. I pisała do nas listy z otuchą, z radami. Swoim pismem przedwojennym. Ostatnie listy były prawie nieczytelne - traciła wzrok ale uparcie pisała.
Tylko ona powiedziała mi, że mojej wartości nie zaniży fakt, że ktoś mnie zostawił. Niby mówiła o matce, ale jakie to okazało się uniwersalne...

Moja pierwsza nauczycielka poezji, historii, etyki, komunikacji... Kazała kochać. Zmarła w Walentynki. Miałam dziesięć lat. Byłam smutna, ale nie płakałam. Wiedziałam, że ona mnie nie zostawi. Mam w pokoju tę szafkę, na której stała klamerkowa rzeźba i moje zdjęcie z nieśmiałym uśmiechem.
Kiedyś chcę być Elentą. „Jak będę duża”.

Paulina Helena

1 komentarz: