Łączna liczba wyświetleń

środa, 24 listopada 2010

W domu

Droga do Fishville nie może przebiegać zupełnie normalnie. W kasie bilet na trasie Katowice-Fishville kosztuje 10 zł. Z przyczyn ode mnie niezależnych musiałam kupić bilet u konduktora, który pobiera dodatkową opłatę 5 zł. Zgłosiłam przy wejściu, że jestem bezbiletowa i powiedziano mi, że przy kontroli ktoś mi bilet sprzeda.
Pół godziny później podeszła do mnie pani kierownik składu i na przenośnym komputerku/terminalu zaczęła wstukiwać parametry mojego biletu.
W pewnym momencie spytala: "Normalny?" Odpowiedziałam z uśmiechem "Najnormalniejszy, jaki się da, poproszę".
Pani się to spodobało, bo pozmieniała coś w parametrach biletu i puściła do mnie oczko. O ile puszczanie oczek przez facetów kompletnie mnie rozmontowuje - nie wiem, czy mam się zdenerwować, uśmiechnąć czy rozebrać - o tyle tym razem zrobiło się fajnie. Dostałam bilet z Katowic - Piotrowic i zapłaciłam 9 zł czyli jeszcze taniej niż w kasie.
Wiem, że PKP ma długi olbrzymie - chyba m.in. przeze mnie.


W domu klasyka - tata dalej mnie tuczy, bo uważa, że to poprawi mi wyniki krwi. Więc wcinałam te kotleciki, ziemniaczki, pieczenie, szyneczki... Czego się nie robi dla zdrowia... Sam tata w ramach działań prozdrowotnych rzucił ostatnia używkę - kawę. Cieszę się, bo kawa to syf ale szkoda mi trochę, że już nie będę mu parzyć porannej kawy. To było dla mnie jak misterium. W Warszawie tak się rozkręciłam, że sama zaoferowałam A. parzenie kawy, bo to sprawia mi tyle przyjemności. Uwielbiam zapach mielonej kawy.
A na przystanku w Fishville wisiało ogłoszenie:



Numer zamazałam, bo jestem złośliwa i skoro sama nie skorzystałam to i innym nie dam! :-)
Zastanawiam się tylko jaka jest różnica między "panią" a "kobietą", oczywiście według autora tego uroczego anonsu.
Odpowiedzi znajomych były przeróżne. Jedni uznali, że "pani" to starsza wersja "kobiety".
Mistrzostwem wykazała się Ilonka, uznając, że "pani" jest ładniejsza od kobiety". Skąd ten wniosek - nie wiem! Ale niech będzie i tak.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Miłość

Ankieta z przedszkola:  Za co kochamy tatusia i mamusię?

Za bezpieczeństwo, które nam dają.
Za niedzielną szarlotkę
Za morze miłości.
Za każde przytulenie.
Za plaster na zbite kolano.
Tak odpowiedziałby normalny człowiek.

Ja odpowiadam inaczej.
Nie czułam się nigdy bezpieczna, zawsze węszyłam problemy, bo one zawsze były.
Nie piekliśmy ciast - czasem kupowaliśmy ciasto ale ono nie rozsiewało zapachu na cały dom.
Miłości był niedobór - szkoda czasu na takie głupoty.
I po się przytulać - skoro nie ma miłości... W efekcie stronię od wszelkiego dotyku, bo i po co.
Plastrów też nie pamiętam - był krzyk, że ciągle się przewracam.

A kocham ojca ponad wszystko - tylko irytuje mnie wybitnie. Widać tylko tak potrafię kochać.
A mamusi nie kocham - poszła sobie i chyba jej dobrze w nowym wcieleniu - bioenergoterapeutki otwartej na moc kosmosu. Ale zamkniętej na ludzi.

czwartek, 18 listopada 2010

Kobiety, których nie ma...

"Kobiety, których nie ma
od rana mówią prawdę,
kobiety, których nie ma
są zawsze takie ładne,
kobiety, których nie ma
od rana mają czas,

kobiety, których nie ma
potrafią pojąć nas.

Kobiety, których nie ma
pieniądze mają własne,
kobiety, których nie ma
czekają aż ja zasnę,
kobiety, których nie ma
odchodzą zawsze pierwsze,
kobiety, których nie ma
czytują nasze wiersze.

Kobiety, których nie ma
są milsze od tych co - są, 
kobiety, których nie ma
z poranną wstaja rosą,
kobiety, których nie ma
trafiają prosto w serce,
kobiety, których nie ma -
wciąż więcej was i więcej -
tych wymarzonych,
tych upragnionych,
i tych wyśnionych -
was..."

To znów Osiecka. Chciałabym być kobietą właśnie z tych, których nie ma. A czuję, ze jestem taka, jakich jest na  pęczki. Uparta, małostkowa, humorzasta. Źle mi z tym.  
I zbawiać chcę ludzi hurtowo, ratować jak leci, uzdrawiać od rana. Tak, jakby świat tkwił na moich bolących barkach, jakby Atlas miał przerwę na kanapkę. I łażę po świecie a od czasu do czasu wyskakuję zza rogu i pytam, jak pomóc.
A do tego zapchał mi się zlew w kuchni. Z tym też mi źle. Więc po to są właśnie potrzebni mężczyźni.

niedziela, 14 listopada 2010

Życie po śmierci

Było jej ciężko. Młodszy syn kradł, brał narkotyki, trafił nawet do aresztu. Córka wyprowadziła się szybko do faceta. Potem przyszedł rak, amputowano jej pierś. Mówiła,  że chyba umrze. Ale podporą był mąż. Zawsze pomocny, troskliwy. Taki, jakich nie ma. Chyba tylko w bajkach. Przetrzymali jej raka. Zapisała się do Amazonek, poznała kobiety z podobnymi problemami. Wracała do formy.

W listopadzie mąż się przeziębił. Po dwóch dniach wycieńczony trafilł do szpitala. Diagnoza szybka: ptasia grypa. Wokół straszono tą grypą na prawo i lewo ale oczywiste, że chorują inni, nie my. Nam się to nigdy nie przytrafi. Andrzej leżał dwa tygodnie nieprzytomny na oddziale. Ona nie mogła nawet podejść do niego, chwycić za rękę, bo grypa. Patrzyła tylko godzinami przez szybę. Dzieci przychodziły na moment, każde miało swoje zajęcia, więc nie będą bez sensu gapić się na śpiacego ojca. Lekarze powtarzali, że nie ma nadziei i pacjent umrze niedługo. Ale ona wierzyła w siłę modlitwy. Przecież był jej całą podporą, wiedzieli o sobie wszystko, nigdy się nie kłócili. Nie mógł odejść tak szybko.

Umarł nad ranem. Ona obudziła się nagle i już wiedziała, choć ze szpitala zadzwonili dopiero po dwóch godzinach. Pogrzeb był cichy, tuż przed jego imieninami. W Andrzejki wszyscy sobie wróżą, ale dla niej nie było żadnej wróżby. W domu panował chłód. Uczuciowy i fizyczny, bo do tej pory tylko on obsługiwał piec i teraz nikt nie wiedział, jak palić. Dzieci kilka dni spędziły z matką, ale więcej było nerwów niż wsparcia. Po tygodniu dzieci uznały, że wypełniły obowiązki wobec smutnej mamy i wróciły do własnych spraw. Ona została sama. Ze swoimi 46 latami.

Kilka miesięcy czuła się bardzo źle. Nikomu nie była potrzebna. Po co komu stara baba bez piersi? Nie chciała opowiadać o swoich problemach, by nie zasmucać bliskich. Postanowiła pojechać w swoje rodzinne strony, na wieś, by dopilnować remontu domu po rodzicach. Sama go nie potrzebowała, więc córce przepisała.

Tam poznała jego. Wdowiec. Dobry, cichy. Zaczęli ze sobą przebywać. Ona już na starcie powiedziała mu, że miała raka, więc teraz z niej „wrak kobiety”. Nie przestraszył się. Woził ją autem, gdy musiała szukać murarza. Zabrał ją na wycieczkę na Święty Krzyż, później na kawę. Opowiadał o samotności, o życiu bez bliskiej osoby. Ona znalazła więc bratnią duszę. Powiedziała o tym dzieciom.

Krzyczały. Że jej odbiło, że jest wdową od roku, więc ma być smutna, że tak nie robi szanująca się kobieta. Tłumaczyła, że i tak mieszka sama i nikt jej nie potrzebuje. Dzieci przywoływały pamięć ojca. Jemu należy się hołd, cześć – a właściwy hołd oddają tylko smutne, biedne wdowy. Zresztą, jej nowy przyjaciel ma dwie wady: jest niezależny finansowo i starszy od niej o 18 lat. To duża różnica wieku – nie wypada. Ale ona potrzebuje wsparcia. Czy w obliczu samotności 18 lat ma znaczenie, skoro oboje potrzebują tego związku? Dzieci podchwyciły temat: stary bogacz. Zagroziły zerwaniem kontaktów z rodzicielką, jeśli ta narazi na szwank dobre imię rodziny. Ma trwać z godnością. Sama do śmierci.
Ona cierpi. Przecież kocha dzieci. Ale wreszcie spotkała kogoś, kto chce z nią spędzić czas, rozmawiać, czytać jej wiersze. Dlaczego ma to odrzucić? Czy jako wdowa musi być nieszczęśliwa do śmierci?

Spytano mnie o zdanie. Co zrobiłabym ja?

Pewnie poszłabym spać, bo sama nie radzę sobie z podejmowaniem decyzji uczuciowych, zwłaszcza decyzji dobrych. Ale w teorii postawiłabym na tę przyjaźń/miłość. Przecież umarł mąż, ona wciąż żyje. Każdy potrzebuje bliskiej osoby. Według mojej teorii wojny, konflikty, łzy spowodowane są brakiem prawdziwej więzi. Ludzie cierpią. Nawet jak mają męża/żonę to łączą ich często tylko dzieci, rachunki i okazjonalny seks. A tu chodzi o osobę, która wie o tobie takie rzeczy, że powinna uciec a ona dalej patrzy na ciebie z uśmiechem. Dla niego jesteś księżniczką, a twój cellulitis jest słodki. Dla niej jesteś nadal chłopięco uroczy, choć siwizna i zmarszczki zmieniły twój image.

Ona miała to olbrzymie szczęście, że spotkała dwóch wspaniałych mężczyzn. Trzeba czerpać z życia. Nawet, gdy przyjaciel jest po 60-tce. Jeśli będziemy trzymać się zasad, że para ma być w podobnym wieku, podobnie sytuowana i z pobliskich wsi, to zamkniemy sobie mnóstwo furtek do szczęścia. Zostaną tylko betonowe bramy.

Ona ma prawo do szczęścia. Ten, kto zabrania miłości, powinien sam zasmakować samotności. Wtedy może zrozumie. Na miłość nie jest nigdy za późno. Tak, jak nie jest za późno na wdychanie powietrza po burzy, wystawianie twarzy na krople letniego deszczu, patrzenie w tęczę, słuchanie śpiewu ptaków, trzymanie się za rękę,  pocałunki o zachodzie słońca. Tylko trzeba mnieć z kim.

sobota, 13 listopada 2010

Poetry

"Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach,
Kropelka żalu, której winien jesteś ty,
Nieprawda, że tak miało być,
Że warto w byle pustkę iść,
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć.
 
Uciekaj skoro świt, bo potem będzie wstyd
i nie wybaczy nikt chłodu ust, braku słów,
uciekaj skoro świt, bo potem będzie wstyd
i nie wybaczy nikt chłodu ust twych."

Agnieszka O. tak pisała.
Paulina F. tak czuła.

niedziela, 7 listopada 2010

Kraków sam na sam


Już przy wejściu do autokaru w Katowicach miła niespodzianka. Rozpoznała mnie czytelniczka. :-) Czyli mogę założyć obwoźną bibliotekę. Gdy dojechałyśmy do Miasta Kraka, ucięłyśmy sobie miłą pogawędkę w drodze na rynek. Czytelniczka prowadzi zajęcia na trzech uczelniach, współpracuje z Uniwersytetami Trzeciego Wieku, jeździ na przeróżne konferencje, publikuje i robi doktorat. I opowiada o tym tak skromnie, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Pozdrowienia dla Basi! :-)


Gdy Basia poszła prowadzić zajęcia z filozofii dla studentów UJ, ja ruszyłam na podbój Krakowa. Zaczęłam z grubej rury - od Wawelu. Po drodze kupiłam obwarzanka z solą (uwielbiam!). Chciałam już kupić po raz n-ty bilet do krypt, na wieżę i do muzeum archidiecezjalnego (łączony - 12 zł), gdy pani powiedziała, że do grobu Prezydenta Kaczyńskiego wejście jest darmowe. Zrezygnowałam zatem z odwiedzania po raz trzeci czy czwarty muzeum i ruszyłam do grobu Kaczyńskich.

Z radością odkryłam, że nikogo nie było, prócz zaczytanej i znudzonej pani pilnowaczki (kustoszem jej nie nazwę). Miałam trochę czasu na przemyślenia, na trwanie w tym miejscu bez gwaru i tłoku. Pamiętam, że krótko po pogrzebie były tam kolejki wielkie i każdy dostał kilka sekund na modlitwę. Ja miałam swobodę. Dopóki nie przyszła wycieczka czterdziestu gimnazjalistów. Ale to i tak pozytyw - dobrze,że przychodzą.

Jeszcze raz obeszłam katedrę. Bardzo lubię to miejsce. Czuję się tu dobrze. Dla mnie jest nośnikiem polskości. Nie szkodzi, że przez wieki Kraków był nie tak polski jak niemiecki czy austryjacki. Taka właśnie jest Polska - tygiel kulturowy i zawartość Polski w Polsce jest problematyczna. Dziecięciem będąc, przyjechałam tu z wycieczką szkolną i gapiłam się na katedrę jak wół na malowane wrota. Weszliśmy i okazało się, że jest to świątynia niewielka.


Przynajmniej wyobrażałam sobie, że ten symbol narodowy powinien być gigantyczny! Teraz jestem większa, mam już kilka zmarszczek mimicznych i mogę mądrym tonem powiedzieć, że Polacy pokładają swoje nadzieje i wyobrażenia o polskości właśnie na Wawelu - wzgórzu, które można obejść w kilka(naście) minut ale tu nie chodzi o kubaturę a historię. W tym miejscu działy się wielkie rzeczy, wielcy ludzie tu przybywali, wielkich tu pochowano. Symbol nie musi być gigantyczny a pojemny. Ale widać potrzebowałam czasu, by tę prostą rzecz zrozumieć.


Z Wawelu poszłam na Kazimierz. Po drodze zaliczyłam kolejnego obwarzanka z solą. Jestem zdeklarowaną filosemitką. Lubię kulturę żydowską, swego czasu zaczytywałam się książkami dotyczącymi tej tematyki. Nawet miałam nagrane hebrajskie piosenki w telefonie. Aaa... wgrałam też sobie "Bracką" ("A w Krakowie na Brackiej pada deszcz") i słuchałam jej przekornie w autobusie, ale na szczęście nie padało (wbrew zapowiedziom Ali-pogodynki).

Na Kazimierzu jak zwykle orgia doznań. Kupiłam sobie na żydowskim placu prapolskie kolczyki made in China od ukraińskiego sprzedawcy. Odwiedziłam synagogę Wysoką (sala modlitw mieściła się na piętrze kamienicy - stąd nazwa). Tam była wystawa zdjęć z lat 40-tych... Kolejny raz zmroziło mnie, że widzę twarze dzieci, dorosłych, starców a oni wszyscy nie żyją od wielu lat. Czy fotografia powstała, by bić nas po twarzy w takt skandowania MEMENTO MORI?

Potem poszłam do Starej Synagogi (jest najstarsza - stąd nazwa:-)). Tu kolejny raz czytałam o ichniejszych świętach. Jedno z barwniejszych to Purim - wspomnienie pokonania wroga Żydów - Hamana przez Esterę. Tego dnia każdy przyzwoity Żyd powinien się upić do tego stopnia, by nikt nie umiał odróżnić, czy wznosi on okrzyk "Niech będzie błogosławiony Mordechaj" czy "Niech będzie przeklęty Haman". Dzieci przebierają się i odprawiają na ulicach coś na kształt zapustów.

Drugim świętem, które wywołuje u mnie drżenie serca jest Pesach - wspomnienie wyjścia Narodu Wybranego z Egiptu. Jest to najważniejsze święto żydowskie. Z niego później wytworzy się nasza Wielkanoc - wszak Chrystus wyprowadził nas z niewoli grzechu. Żydzi Pesach obchodzą niezykle uroczyście i zarazem rodzinnie. Spożywają między innym Hadar - wieczerzę, w czasie której każda potrawa ma symboliczne znaczenie. Wieczerza ta bardzo przypomina naszą Wigilię. Nawet jest puste miejsce przy stole, które według ucztujących zajmuje prorok Eliasz.

Gdy spacerowałam po uliczkach kazimierskich, usłyszałam jak troje anglojęzycznych turystów pyta o drogę ekspedientkę. Dla niej język angielski był ewidentnie językiem obcym. Mówiła tylko uparcie "Jozefastrit". Więc podeszłam i zaproponowałam, że zaprowadzę ich tam gdzie chcą (Paulina ambasadorem Polski). Szukali na ulicy św. Józefa jakiegoś podwórka, gdzie kręcono film...  Pytali z jakiego kraju jestem. Nie chcieli uwierzyć, że I'm from Poland, bo za dobrze mówiłam po angielsku! Pogłaskali moje ego ale "Jozefastrit" było blisko, więc po trzech minutach rozstaliśmy się. Ja poszłam do muzeum inżynierii miejskiej.

Muzeum było tak ukryte, że błądziłam dłuższą chwilę. Gdy już wdarłam się szturmem do budynku, pani powiedziała, że kasa jest w innym miejscu, więc muszę wyjść i szukać. Moja orientacja przestrzenna zawyła ale głód wiedzy był silniejszy. Wykorzystałam wszystkie sztuczki, które podpatrzyłam w filmach typu "Indiana Jones" i namierzyłam kasę. Potem już było z górki. Trafiłam na interaktywną wystawę "Wokół koła". Adresowana była do dzieci, ale ja bawiłam się świetnie. Eksperymentowałam uparcie.


Później przyglądałam się cudom techniki minionej epoki. Były motocykle, autobus-ogórek, tramwaj, samochód papieski (jeszcze nie papamobile) i przeróżne auta. Wśród nich Smyk - autko, do którego wchodziło się przez jedyne drzwi, umieszczone w ścianie czołowej pojazdu (tam gdzie kierownica). Uroczy wynalazek, który nie wyszedł poza fazę testów.

Wróciłam do centrum, gdzie zakupiłam kolejnego obwarzanka (tak, z solą). Poszłam do księgarni - Składu Taniej Książki. Spacerowałam między regałami jak prawdziwa intelektualistka. Wertowałam strony, podziwiałam publikacje... Doszłam do półki z filmami DVD. Chciałam spojrzeć na jedną płytę. Wzięłam ją do ręki i... na podłogę posypało się kilkanaście pudełek z filmami. Leciały powoli, jak w "Matrixie", jedna za drugą a ja nie mogłam nic zrobić. Wokół ucichło. Wszyscy spojrzeli na mnie. Podszedł pan księgarz, by wraz ze mną uprzątnąć pobojowisko. Powiedziałam tylko zarumieniona: "Przepraszam, grawitacja mnie zaskoczyła". Film kupiłam. "Żądło" za 3 zł :-) Dorwałam też książkę z pocztówkami krakowskimi i lwowskimi.

Później spacerowałam wokół rynku, przez uliczki w kolorze sepii. Uparcie lubię to miasto. Nie szkodzi, że robi się coraz bardziej made in china, jak moje nowe kolczyki chabrowe. Wybaczam mu. Taka kolej rzeczy. Zresztą, już w XIX i na początku XX wieku wypominano krakusom - parnasom, że z miasta - kolumbarium polskości robią sobie jaja. Ale ciężko mieszkać w świątyni i wciąż oddychać kadzidłem. Musi być wentyl. A tam gdzie elita intelektualna, tam płynie wódka i sypią się grube dowcipy. Minęła mnie grupa przebierańców, którzy pozują do zdjęć za forsę. Był ktoś przebrany chyba za... turonia. Albo to miał być kosmita. Akurat uwieczniałam portal na ul.Kanoniczej, gdy ten podszedł, objął mnie i powiedział: "Chodź, zrobimy sobie zdjęcie." Poczułam się jak przebieraniec :-)


Sporo czasu spędziłam w kościele św.Anny. Choć nie lubię baroku. Jest dla mnie natarczywy. Małe, gołe aniołki pchają mi się przed oczy. Wszystko płynie, buzuje, pęka od nadmiaru. Barok jest nachalny. Architekci barokowi także. Zdzierali wszystko co stare (romańskie, gotyckie, renesansowe) i wrzucali w to miejsce trzy aniołki, jedną ambonę i pół ekstazy świętej bezimiennej. Ale ma ten "barocco" zaletę. Jego iluzjonizm uczy, by nie ufać zmysłom. Widzisz tę kolumnę? A to nie jest kolumna, naiwny człowieku. Ładna kopuła? Tu nie ma kopuły. Piękna rzeźba? To rysunek.

Ulica św. Anny była długo nazywana żydowską. Tam osiedlono Żydów w średniowieczu. Później miasto uznało, że to świetne miejsce na uniwersytet, więc starszych braci przeniesiono w okolice Placu Szczepańskiego, później zaś na Kazimierz. Tam odgrodzono ich murem - dla bezpieczeństwa, ale czyjego - Żydów czy miasta? Żydzi musieli długo prosić o powiększenie terytorium, bo się zwyczajnie nie mieścili. Stworzono im getto na długo przed wiekiem XX.


Nagle! Bańki mydlane! Płyną ulicą. Rozglądam się, kto ma taką dobrą zabawę. A to część reklamy sklepu z aparaturą do puszczania baniek. Weszłam oczarowana. I kupiłam nawet "bańkolot" dla pewnego chłopca. Gdy płaciłam - kolejna wtopa. Pan miał na ladzie taką podstawkę na monety - z grubego szkła. Więc rzuciłam monety na podstawkę. Plusnęło. To był pojemniczek z mydlinami - do puszczania baniek! Pan uśmiał się i wyjął monety (pecunia non olet). Spytał tylko, co ma teraz z nimi zrobić. "Może pan z nich bańki puszczać" - zaproponowałam.


Zrobiłam na rynku kilka standardowych zdjęć, posłuchałam o czym mówią rdzenni krakowianie (część mówiła po japońsku, więc nie zrozumiałam wszystkiego), przestraszyłam dwa nerwowe gołębie i ruszyłam  na autobus. Po drodze, ku zaskoczeniu całego świata, kupiłam dwa obwarzanki z solą i oscypka.

Dotarłam na stanowisko D9 w samą porę - mój busik wtaczał się na dworzec. Jako osoba z zakupionym wcześniej biletem miałam pierwszeństwo... podobnie jak 90% równie przezornych pasażerów. Ale to gwarantowało i tak miejsca siedzące. Po tragedii busa w Nowym Mieście kierowcy niechętnie biorą na pokład nadbagaż ludzki. ("No dobra, ale jak nikt nie wezwie policji"). Teraz Polska. W busie było gorąco. Ze 30 stopni. Próbowałam sobie przypomnieć, przy jakiej temperaturze ścina się białko. Ale jakoś dojechałam żywa.

W autobusie KZK GOP radio kierowcy grało na full. W serwisie informacyjnym podali, że w centrum Krakowa w kamienicy wybuchł gaz. Potem jeszcze ostrzegali przed korkiem na obwodnicy Kraków-Warszawa z powodu karambolu. Kończyłam jeść obwarzanka. Pomyślałam, że Kraków sporo przetrwał w swej długiej historii i jeszcze dużo przed nim. Wszak jadę tam znów 27 listopada...

wtorek, 2 listopada 2010

Wiersz o Paulinie!

Stało się. Napisano o mnie wiersz. Póki co, nie jest to utwór miłosny. ale... Kolega z biblioteki spytał, dlaczego ciągle słucham mp3, gdy idę ulicą. Wytłumaczyłam, że w ten sposób odcinam się od ruchu, kakofonii, gwaru. Że muszę się odseparować... Opisałam też, jak bardzo było mi niewygodnie, gdy mp3 odmówiło posłuszeństwa... I kolega napisał:

Słuchaj Dzieweczko

Słuchaj Dzieweczko! Ona nie słucha,
Lecz pełna smutku drży i płacze
Dlaczego płaczesz, me dziewczę drogie?
Coś złego się stało z mym odtwarzaczem

Było tak pięknie, muza waliła
Prosto w me uszy, Chylińska ryczała
Lecz nagle straszna cisza nastąpiła
I jak ja teraz będę istniała?

Bez mej muzyki tak ukochanej
Na ulicy, w parku, w autobusie
Bez membrany tak rozedrganej
Dotyku słuchawki mej milusiej?

Tak być nie może, tak się żyć nie da
Bez empetrójek prosto w mych uszach
To przecież tak, jakby żyć bez chleba
Ja muszę czymś hałas uliczny zagłuszać!

Pójdę z tym sprzętem do serwisu
Albo nie, lepszy sobie  kupię
Jak będzie trzeba, pójdę do komisu
Chcę dobrego sprzętu a cenę mam w dupie

Liczy się muza moja ukochana
Tego też pragną bardzo moje uszy
Wtedy znów życie ruszy z glana
Bez przeżywania ciszy katuszy!

Słuchaj Dzieweczko, a może chciała byś
Gamy innych dźwięków zasmakować
Bo w tym wszystkim chodzi o to, by
Komórek słuchowych nie dewastować

Jest tyle pięknych dźwięków przyrody
Na przykład uroczy skowronków spiew
Łagodnie szumiące strumyka wody
Czy wiatru szum w koronach drzew

Hmm... posłuchała i pomyślała
Najwyraźniej bijąc się z myślami
Po czym w te pędy się udała
Do... sklepu z odtwarzaczami






Ach... Pierwszy wiersz o mnie :-)