Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Muzeum wczorajszej zwyczajności






Muzeum Chleba, Szkoły i Ciekawostek w Radzionkowie to „przechowalnia” tego, co ma już swoje lata i być może trafiłoby na śmietnik historii. Wycieczkowiczów przyciąga tu ów chleb, ale na miejscu okazuje się, że pasjonat i twórca ekspozycji, p. Piotr Mankiewicz, zebrał w kilku salach tysiące przedmiotów codziennego i niecodziennego użytku, których lata świetności przypadają na XIX i pierwszą połowę XX-tego wieku. Królują oczywiście przeróżne plecionki na chleb, specjalne szufle do wyciągania wypieków z pieca, sam piec, pojemniki na chleb... Ale to tylko część tego, co przygotowano dla zwiedzających.

Makatka kuchenna

Witraż
Gospodarz wykluczył na starcie oprowadzanie typu: znudzony kustosz mówi  równie znudzonym głosem: „Kolejny eksponat to...”. On zadaje pytania, naprowadza, czeka, poprawia. Niezwykle intensywne dwie godziny! Pan Piotr bierze do ręki kolejne przedmioty, wprawia w ruch, opowiada anegdoty, odkłada, za sekundę bierze coś innego, kolejna anegdota, kolejna ciekawostka. I dalej! A to? A tamto? A to znacie? A to do czego?  Domaga się myślenia, kojarzenia a to nie jest praktykowane w muzeach. Zwiedzający mogą dotykać eksponatów – nie usłyszeliśmy ani jednego słowa sprzeciwu, gdy braliśmy do rąk kolejne cuda.

Tabliczka na ścianie
 Wchodzimy do kuchni/łazienki, gdzie na sznurze suszy się bielizna, na szafce maszynki do golenia, krem Nivea – z czasów, gdy była to jeszcze polska marka, poniżej pralka „Polka” z patentem, obok urządzenia, dzięki którym nasze babcie stroiły się dla kawalerów. Pod ścianą nieśmiertelny „byfyj” a w nim, prócz zestawu kawowego, „Bis”, „Bieluks” i „Śnieżka”. Mamy też mityczne makatki na ścianach.

Pralka




Suszarka




Lokówka

Makatka kuchenna
Po drodze mijamy tabliczkę „Nie pluj”, pod nią przekornie spluwaczka, obok nocnik. Dalej toaleta gustownie ukryta w krześle i bidet na kółkach. Nad wszystkim tabliczka „Dbaj o czystość”. Sporo opakowań spożywczych (np. po margarynie) i wszędobylskie reklamy. Jest też maszyna do przygotowywania lodów, przenośna lodówka do sprzedaży tychże a nawet przyrządzik do robienia lodów w wafelkach. W oczach mętlik.
Puszka
Reklama

Tabliczka
Dalej: mikser napędzany pracą mięśni właściciela. Obok drylownica, także na korbkę, następnie obieraczka do jabłek – prototyp tej, którą można kupić teraz w TV Markecie. W głębi leży maszynka do wyrobu „szkloków” czyli landrynek, dalej podobne maszynki do ciastek, wafli i jeszcze do oblatów. I kolorowe pudełko z dumnym napisem „Landryny”.  Ale za takie smakołyki trzeba przecież zapłacić! Stoją więc zabytkowe kasy, jedna z tabliczką: „Kasa wykazuje natychmiast każdą wpłaconą sumę.”
Kasa...

... z tabliczką

Drylownica

W jednym z kątów na szafce oryginalne, francuskie saboty. Ta nazwa dała początek terminowi „sabotaż” – ponoć gdy zwalniano masowo francuskich robotników pod koniec XIX wieku, ci wkładali swe obuwie w tryby maszyn i hamowali produkcję.  Obok sabotów na tkaninie przepis na piernik, dalej filiżanka z ochraniaczem na wąsy, „wkładka”, by mleko nie wykipiało, kubek dla niewidomych z napisem (alfabet Braille’a): „Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”.  

Sabot

Kubek dla niewidomych


Lodówka
Potem czas do szkoły: więc nieśmiertelne ławki z kałamarzami i tabliczkami, mundurki oraz tornistry. I obowiązkowo legendarne majtki z klapą! Oszołomiona tym widokiem nie zdążyłam zrobić zdjęcia, więc posiłkuję się Googlami. Na ścianie zdjęcie niemieckiej klasy z zaznaczoną w kółku głową chłopca, Józka. To niejaki Joseph Ratzinger, późniejszy papież Benedykt XVI. I jeszcze jedno zdjęcie: grupa wystrojonych chłopców pozuje z nauczycielem do pamiątkowej fotografii. Każdy na galowo. I nawet nie razi tak bardzo, że wszyscy, prócz jednego małego bogacza, są boso... W gablotach sporo stalówek, ale z powodu braku stali, robiono je ze szkła...

Klasa - widok ogólny
Tornistry


Majtki z klapką
Czytanka, jak widać :-)

 
Chłopcy boso, jeden w butach...


Klasa Josepha Ratzingera

Jeszcze kącik techniczny, czyli mnóstwo prototypów naszych kompów czy lapków. Była też dostojna mysz komputerowa i dziadek naszego pendriva, ale mało mobilny – ważył kilka kilogramów. Mnie zaś zauroczył telefon z dołączoną instrukcją. Dzwonienie to nie takie hop-siup!


Instrukcja obsługi telefonu

Rzeczony telefon
Komputery
Dziadek laptopa


Muzeum stworzono w ten sposób, by z każdego kąta, z każdej przestrzeni wyzierała historia. Ale nie taka napuszona, zakurzona, z medalami na piersi. W tym muzeum chowają się przedmioty, które stanowiły codzienność naszych babć. Jeszcze nasze mamy potrafiły się tym od biedy posłużyć, a my tylko gapimy się i mylimy pojemnik do lewatywy z poidełkiem...


Spotkanie zakończyliśmy zagadką z   kategorii „konie i jeźdźcy”. Takie Derby Radzionków. Niestety, klapa na całej linii. Zestaw zagadkowy kupiłam. Zaciekawionym mogę zaprezentować. Kto zgadnie, dostanie nagrodę. Ale to tylko twarzą w twarz.

Informacje:
Muzeum Chleba, Szkoły i Ciekawostek w Radzionkowie,
czynne od poniedziałku do piątku w g. 8:00 – 16:00. Bilety: 8 zł         www.muzeum-chleba.pl  


 

środa, 26 stycznia 2011

Szok książkowy, czyli "Z teki dziwaka"

Jedni lubią książki, które działają jak leki uspokajające: koją, usypiają, dają poczuje bezpieczeństwa. Ale podobno największą siłę mają te dzieła, które wpływają na nas jak tabletka przeczyszczająca: wstrząsają człowiekiem, burzą w nim wszystko. Ostatnio czytałam coś takiego. Żadna nowość: książka z 1883 roku. Nie sądziłam jeszcze niedawno, że będę czytywać takie "starocie" z wypiekami na twarzy a nawet ze łzami w oczach. Namiar na tę perełkę dostałam od A., który - jak sam deklaruje - nie czytuje autorów znanych, tylko zapomnianych. Książka trafila do mnie w dramatycznych okolicznościach, choć trafić do mych niegodnych rączek nie powinna. Ale skoro już znalazła się u mnie, nie omieszkałam zapoznać się z jej treścią.

Bohaterem jest dobry chłopak - owoc mezaliansu. Przy porodzie umiera matka nieszczęśnika i jest to początek dramatu. Wychowuje go biedna, pijacka rodzina. Dopóki z dworu idą pieniądze na utrzymanie bękarta, dziecko może liczyć na kromkę chleba, starą koszulę i ciosy w głowę. Gdy dwór wstrzymuje napływ gotówki, ośmiolatek zostaje pobity przez żywicieli i wygnany w zimową noc. Po krótkim pobycie u aptekarza, gdzie także jest bity, trafia wreszcie do nauczyciela. Ten zaopiekował się sierotą, pozwolił mu się uczyć i zaszczepił w chłopcu miłość do książek. Tu powinna się skończyć opowieść. Dopisalibyśmy sobie w wyobraźni, że wyrósł z malca mądry, szczęśliwy człowiek, który wieczorami. przy herbacie wspomina czasem podłe dzieciństwo.

Chłopak po wielu trudach, latach głodu i zmartwień, dostaje kiepsko płatną posadę w banku. Tu w sumie też mogłaby się książka skończyć. Ale nie. Bohater poznaje biedną dziewczynę, która po nocach pracuje, by zarobić na siebie i ojca pijaka. Nasz bankowiec proponuje dziewczynie małżeństwo z rozsądku, by uwolnić ją od rodzica-prześladowcy. Pobierają się, pomimo braku miłości. Tworzą zgodny związek - z początku oparty jedynie na szacunku, później pojawia się codzienna miłość. Mogą na siebie liczyć, nawet w obliczu wielkiej biedy. Wydaje się, że obojgu ułożyło się życie i teraz będą szczęśliwi. Niechże ta książka się skończy! Niestety...

Bohater zyskuje przyjaciela. Ma więc teraz dwie bliskie osoby na tym smutnym świecie. I tu rozwija się akcja rodem z telenoweli brazylijskiej. Przyjacielowi udało się uwieść ukochaną naszego bankowca. Przekonuje głupiutką, że mąż ją zdradza i ma pieniądze "na lewo". Uwierzyła.  Odeszła, zostawiając męża i dziecko w biedzie.  Mężczyzna oddaje córkę do zakładu opiekuńczego. Sam popada w obłęd ( a może i nie?). Tu książka się kończy. A nie powinna! Żadnych szans na happy end.

Właściwie to nie powinnam się dać nabrać na sentymentalną opowieść o biednym, dobrym chłopcu. Ale moim problemem jest to, że zawsze wzruszały mnie teksty o biedzie, nieszczęściu i wyzysku. Utwór ten napisano w formie pamiętnika, ale ja nie mam potrzeby traktować tego serio: nie zakładam, że wszystko musiało się wydarzyć i bohater stanowił ideał - kryształ. Ale dostaję pewien konstrukt i z tym właśnie muszę się zmierzyć (tak uczyli na studiach). Uczyli też, że zawsze czytamy przez pryzmat własnych doświadczeń; czytamy sobą. Nie uniknęłam tego. W kolejnych nieszczęściach chłopaka widziałam siebie. Czułam chwilami, jakbym wracała do tamtego świata: gdy miałam 8 lat i już wiedziałam, że matka uciekła, że nie chce nas. I płakałam po kątach, bo koniecznie wymagałam, by ktoś mnie chciał. Ojciec był zapracowany, więc nie miał czasu na takie fochy. Brata nie obchodziły problemy emocjonalne smarkuli. Więc rosłam sobie w poczuci opuszczenia. Ustaliłam, że matka nie chciała mnie, bo nie byłam najlepsza z przyrody i z WF i nie potrafiłam na plastyce zrobić ładnego rysunku. Wszystko stało się jasne. Do tego dochodziła niestabilna sytuacja finansowa, więc odczuwałam permanentny strach - przed biedą i samotnością.

Teraz jestem duża (za duża o jeden rozmiar!), zarabiam tyle, by starczyło na główne potrzeby, kilka potrzeb pobocznych i jedną fanaberię nawet. Ale strach pozostał. Że coś się stanie i nie poradzę sobie, nie będę miała nawet gdzie popatrzeć za pomocą, bo ojca martwić nie chcę a innych nie poproszę. I lęk przed samotnością zostaje, chociaż wiem, że sama jestem sobie winna, że wybrzydzam. I tu czytam książkę o biednym chłopcu. Po każdej stronie mam nadzieję, że wszystko się odmieni i bohater będzie żył długo i szczęśliwie. i buntuję się, gdy spadają na niego kolejne plagi. Bo to nie on - to ja! O siebie walczę, o własne szczęście. A kiedy na koniec okazuje się, że przegrałam, bo nastąpiła w utworze zdrada na wszystkich frontach, cierpię. Bo to znak, że w życiu też nie musi być happy endu. Że trzeba patrzeć spode łba na wszystkich, wietrzyć podstęp i warczeć zapobiegawczo. Na wszelki wypadek.

Ale byłabym fałszywa, gdybym napisała, że ja już wszystko wiem i warczę rytmicznie. Jestem naiwna i ciągle wierzę, że będzie dobrze i na drzewie urosną cukierki. Że wyłączę moduł warczenia i odważę się żyć dobrym, szczęśliwym życiem. Mam sygnały, że to się da.  Tylko od czasu do czasu potrzebuję osoby, która mną potrząśnie i powie, że "najgorsze już za mną". Że teraz decyduję ja. Widzę przebłyski słońca. Wystarczy tylko... kawał ciężkiej pracy i determinacji. Zatem... ku słońcu. Byle się wosk na skrzydłach nie rozpuścił, jak Ikarowi.

niedziela, 23 stycznia 2011

Problemy Basi

Hasło z reklamy internetowej: "Mam na imię Basia. Schudłam 10 kilo. Znów podobam się sobie i mężowi."


I ja tak sobie myślę: czy Basia ważąca 10 kilo więcej jest inną Basią niż ta chudsza? Czy naprawdę 10 kilo tak zmienia optykę w związku? Czy trzeba schudnąć, by znów podobać się mężowi? Hmmm... Gdyby Basia schudła np 40 kilo - ze 100 na 60 - to jest konkretna zmiana! Ale 10 to różnica mało porażająca, więc to chyba ma tkwić w poczuciu, że schudłam i już!
Wiem oczywiście, że to reklama - musieli napisać tak, by wszystkie kobity kupiły produkt i schudły dla swojego Stacha po 10, 15 czy 20 kilo. Biznes. Ale przecież wokół nas są kobiety, które czują się brzydko, bo waga łazienkowa nie wskazuje tyle, ile powinna. I głodzą się, by zrzucić choć trochę.
Oczywiście, ja także nie czuję się najlepiej, bo przytyło mi się i już nie jestem taką sarenką jak 2-3 lata temu. Ale nie przyszłoby mi do głowy, że nie będę podobać się mężowi, bo zjadłam za dużo kotletów. No tak: nie przyszłoby mi do głowy mieć męża  :D A może to wina panów? Wmawia im się, że superlala musi mieć wymiary 90-60-90 i jeśli Kryśka jest niewymiarowa to czują dyskomfort. A Kryśka czuje, że Stachu nie patrzy na nią już jak na ciasteczko tylko jak na pasztet... Bolesne różnice kulinarne.


Mnie się to oczywiście nie podoba. Mam idealistyczne podejście do związku - uważam, że należy przygarnąć osobę z jej ułomnościami, niedoborami, nadmiarami i z całą potencjalnością (tym, co może nastąpić - choroby, spadek formy, zmarszki, cellulit). A to najtrudniejsze: zgadzasz się, że będziesz z tym człowiekiem, nawet jeśli wyrzucą go z pracy, urwie mu rękę w wypadku, rodzina się go wyprze a on sam poświęci się swojej kolekcji unikalnych znaczków pocztowych.
Człowiek jest sobą całościowo: jego zmarszczki są jego częścią. Czy musi iść na botoks?
"Jeśli nie chcesz mojej zguby, zmarszczki usuń, stary luby".

czwartek, 20 stycznia 2011

Uderzyło mnie

Dziś do okienka podszedł starszy pan. Bardzo grzeczny, kulturalny. Nie pasował do tego gwaru rozmów, huku liftów. Spytał, czy można przyspieszyć realizację zamówienia – kazano mu czekać minimum 30 minut. Dodał, że w domu została jego żona, chora na Parkinsona i nie wolno mu zostawiać ją na długo. Mimo zakazu szefowej, zadzwoniłam do magazynu z prośbą o realizację poza kolejką. Niestety, nikt nie odebrał... Pan powiedział, że przyjedzie jutro, bo musi teraz wracać do żony. I odszedł.
A ja zostałam. Z moimi „wielkimi” problemami. Aż wstyd.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Aluzja...


Dziś dowiemy się, czym jest aluzja literacka.
Krótko: jest to celowe nawiązanie w utworze do innego utworu.
Przykład:
Znamy wiersz Jana Brzechwy "Przyjście lata". (Kto nie zna, musi teraz szybciutko przeczytać i udawać, że zna od dawna na pamięć   klik tu) ) A oto przykładowa aluzja, mojego autorstwa:


Już ciepłych dni dawno ni ma,
bo ciągle panuje zima.
Lecz jak dotarła nad Wisłę?
Nie jest to oczywiste.
Nie przyjechała koleją,
bo się z kolei śmieją.
Gdyby pociągiem jechała,
za rok by była - bez mała!
(Ale Tusk wlepił trzy kary,
więc się pospieszą niezdary.)
Stopem nie wypada-
tak się akurat składa.
Samolotu nie chciała,
bo się latać bała.
W tramwaju ścisk do zmroku,
tak nie jeździ pora roku!
Autobusem lub samochodem?
Są korki w każdą pogodę.
A metro w naszym kraju
nie jest w powszechnym zwyczaju.


Więc jak dotarła zima,
skoro już zagościła?
Jak lato w wierszu Jana -
Piechotą przyszła, skubana...


Następnym razem dowiemy się, czym jest onomatopeja :D

niedziela, 2 stycznia 2011

„Jej wysokość Afrodyta”


Bardzo dobry film Woodego Allena. Przenikają się dwa plany: teatr grecki z chórem, który uparcie komentuje zmagania bohaterów oraz współczesny Nowy Jork. Małżeństwo decyduje się na dziecko, ale w wersji instant. Nikt co prawda nikogo wrzątkiem nie zalewa, ale dziecko pojawia się bez przepisowej rozgrzewki 9-miesięcznej. Z początku rodzice mają pewne wątpliwości: nigdy nie wiadomo, jakie geny będzie miał adoptowany maluch. Z biegiem lat okazuje się jednak, że syn jest bystry, zdolny i z poczuciem humoru. Ojciec – intelektualista (gra go sam Allen) dochodzi do wniosku, że biologiczni rodzice Maxa także muszą być nieprzeciętni. Niczym agent James Bond podejmuje próbę odnalezienia tych dwojga. Tym bardziej, że między nim a żoną jest coraz gorzej. Tamta chce otworzyć swoją galerię i szuka sponsorów. Przy okazji nawiązuje romans. Allen może liczy, że poszukiwana kobieta jest jego „drugą połówką”...?

Niestety, matką Maxa okazuje się prostytutka, mająca aspiracje aktorskie. Oskara jeszcze nie zdobyła, ale zagrała już w kilku podrzędnych pornosach o magicznych tytułach. Inteligencję ma śladową, ambicje spore a doświadczenie seksualne olbrzymie. Biologicznego ojca trudno wskazać – to któryś z licznych klientów bohaterki. Ojciec – „Allen” jest w szoku! Prawdziwa matka jego syna to głupiutka dziewczyna z patologicznej rodziny, która sympatię okazuje tylko poprzez gratisowe usługi seksualne. Dzieli ich ze 20 lat, status społeczny i jeszcze ze dwie przepaście.

Allen postanawia ją wychować... Po kilku spotkaniach zawiązuje się między nimi relacja ojciec – córka. On namawia ją na zmianę zawodu; proponuje, by została fryzjerką. Przekonuje jej alfonsa, by dał dziewczynie spokój. Opiekuje się nią, rozmawia, uświadamia. Nawet wyszukuje jej kandydata na męża: głupiego boksera, który chce na farmie uprawiać cebulę. Aranżuje ich spotkanie i okazuje się, że bokser – tradycjonalista i „już prawie nie dziwka” przypadają sobie do gustu. Postanawiają się nawet ożenić! Jednak na jaw wychodzi dawna profesja kandydatki na żonę – zostaje pobita przez krewkiego narzeczonego...

Okazuje się zatem, że Allen nie sprawdza się w roli boga – kreatora. Przez jego zapędy naprawiania świata dziewczyna zyskała kilka siniaków. Przy okazji wyjawia Allenowi, że podkochuje się właśnie w nim, ale wie, że to nie ma sensu. Ma sens czy nie – lądują w łóżku. To było do przewidzenia, że dziewczyna zakocha się w swoim mentorze. Za często patrzyła na niego maślanymi oczami i powtarzała, że jest taki mądry. Allen zaś uznał chyba, że jest Pigmalionem: ukształtował sobie porządną dziewczynę i teraz stworzy z nią udany związek. Ale nie...

Allen wraca do swojej żony, która łaskawie rzuciła wstrętnego kochanka. Była prostytutka pojechała na farmę do byłego boksera. Ten ją wyrzucił. Ale, jak w dramacie greckim przystało, dziewczyna poznała przyszłego męża, gdy wylądował przed nią helikopterem (deus ex machina...). Poplątane. Ale nikt nie mówił, że życie jest proste. Miłość można znaleźć w różnych okolicznościach.

Po jakimś czasie spotykają się w markecie. On z synem, który jest jej biologicznym dzieckiem i ona z córeczką, która jest jego biologicznym dzieckiem. Jednak nie powiedzą sobie prawdy. Taki ten Allen przewrotny.