Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 26 sierpnia 2010

Auschwitz Tour czyli rzecz o wychowaniu

Kiedy małe dziewczynki z kieleckiej wsi przyjeżdżają do sporego miasta w Zagłębiu, trzeba pokazać im miejskie życie i trochę zabytków. Lista ładna: zamek będziński, pałac na Gzichowie, Jasna Góra, Pogoria. A do tego Auschwitz! Tak! Bo 9-latka i 11-latka, którym dotąd nikt nie opowiadał o wojnie, będą oglądać były obóz zagłady. Falcia oprotestowała pomysł już na starcie. Przez te wszystkie lata młode były zaniedbane kulturalnie, nikt nie dbał o to, by czytały, oglądały mądre programy, zwiedzały zabytki. Ciągle powtarzano, że są za małe. Za małe na edukację? I teraz na siłę nadrabiają. Ja dziękuję za taką troskę! Kupiono im oczywiście satelitę, by oglądały programy przyrodnicze ale teraz całymi dniami leci u nich MTV i VIVA.

Ale zaczynamy. Idziemy na zamek. Falcia próbuje zainteresować młodociane historią zamku.
Muzealne stroje zaciekawiły panienki. Ale sam zamek - jest dla chłopaków!!! Najbardziej znudzone były ciotka i babcia,które musiały towarzyszyć młodym w edukacji, ale miały gdzieś zabytki. I popędzały wycieczkę, by już skończyć przykry obowiązek zwiedzania.


Pałac na Gzichowie miał kilka atutów, ale jak tylko coś przykuło uwagę młodych turystek, ciotka z babką ponaglały. Nie było czasu na rozmowę, na poznanie czegoś lepiej. Skąd ten pośpiech? Bo starsze panie chcą na zakupy. Na szczęście młode dały się wciągnąć w zabawę pt. "Gdzie w tym pokoju znajduje się waza z XVIII wieku?" Same zaczęły zadawać pytania. Ustaleniom nie byłoby końca, ale wszyscy zostali skarceni przez starszyznę za głupie śmiechy w muzeum i po zabawie. Jeszcze krótka wizyta u Dionizosa (w wydaniu młodzieńczym, choć przykurzonym). O mitologii siostry nie słyszały, więc były mile zaskoczone spotkaniem z kamiennym bogiem wina i dobrej zabawy. Tak minęło pierwsze zwiedzanie.

Potem panny pojechały z obstawą na Jasną Górę. Bez Falci, która już wytrwale pracowała ku chwale Instytucji Kultury. Niestety, nikt nie powiedział Sandrze i Dominice gdzie są. Nie dowiedziały się, jaką rolę odegrało to miejsce w historii, że było skarbcem polskości, dumy narodowej, samoświadomości i tożsamości. Ot, kościół duży i klasztor. Dziewczynki bawiły się w parku, obok Alei NMP, potem obeszły obiekt sakralny, dały pieniążek na ofiarę i wróciły do domu. Najlepiej pamiętają drogę pociągiem i kebaba na dworcu.


Wreszcie Auschwitz! Grupa operacyjna ruszyła wczesnym rankiem, by spokojnie, bez pośpiechu oglądać miejsca kaźni. Małych nie przygotowano. Powiedziano im, że zobaczą smutne miejsce, gdzie nie wolno się śmiać.  Nie śmiały się śmiać! Pospacerowały wśród "starych, czerwonych domów", zobaczyły mnóstwo "niemodnych ubrań i zepsutych walizek". Nie podobało im się. Dziwne miasteczko. Nie podobało się nikomu. Dziewczynki na pamiątkę kupiły sobie widokówki "Pozdrowienia z Oświęcimia", choć samego miasta nie zwiedzały. Wróciły do domu z deklaracją, że tam było głupio.


Za to na Pogorii raj - dziewczynki pluskały się w najlepsze. Siedziały tam godzinami. Zabawa przednia. Nawet podrywały tubylców. Wykupiono im po 15 minut na dmuchanym zamku - do skakania. Zapału starczyło im na 3 minuty. Potem błąkały się po zamczysku, byle do końca tej mordęgi skaczącej. Ale samo pływanie - bomba. Miały dość zamku, pałacu, Auschwitz i Jasnej Góry. Wolą sklepy i plażę.

I tu kończy się opowieść. A teraz wątpliwości. Byłam ciut zawiedziona, bo wiele obiecywałam sobie po ich wizycie. Chciałam te panienki trochę obudzić. Wstyd, że w tym wieku nie mają pojęcia o historii, kulturze. Powinny coś łapać. A one nic. Dodatkowo są dość krnąbrne i wymagające. Wystarczy, ze 9-latka coś chce i zapłacze a dostaje. Ze mną nie szło jej tak łatwo. Odmówiłam jakiejś głupoty. Pobeczała i przestała. Ale krewni uznali, że jestem zbyt surowa, co wszystkich zaskoczyło. A to jeszcze dzieci. Ja rozumiem, ale gdzie wychowanie? Gdzie edukowanie, wspieranie rozwoju? Krewni zdecydowali, że nie mam dzieci, więc żyję jakimiś ideami. Jak zostanę mamą, nie będę tracić czasu na rozmowy o wartościach, bo roboty przy dzieciach dużo. Trzeba nakarmić, oprać, posprzątać. Na rozmowy mają czas bogate mamusie, które wynajmują sztab służących i guwernantkę. Więc zwykła mama nie może wychować mądrego dziecka, które jest ciekawe świata, łaknie wiedzy? Przecież to naturalne cechy dzieci. Wystarczy tego nie zagłuszyć. Ale oczywiście moje zdanie się nie liczy, bo nie urodziłam żadnego przedstawiciela homo sapiens (innych gatunków też nie). W pewnym sensie się zgadzam. Nie powinnam pouczać rodziców - i nigdy tego nie robię. Ale przecież widzi się mądre, fajne dzieciaki, wychowywane przez bystrych rodziców. Niestety, większość mam potwierdza: po urodzeniu dziecka idee idą w kąt.  A ja się nie zgadzam. I co? I nic. Rośnie sobie kolejne pokolenie MTV.

W zasadzie żaden kłopot: nie moje dzieci, nie moje problemy. Ale... Skoro raz na jakiś czas jestem przyszywaną ciocią do opieki, chciałabym widzieć efekty moich działań. Widzę. Dopóki nie biorą małych na wycieczkę krajoznawczą do obozu koncentracyjnego.





środa, 25 sierpnia 2010

Czego pragnie mężczyzna?

Rozmowa służbowa o potrzebach mężczyzn

Uczestnicy:

G - kobieta z 18-letnim stażem małżeńskim (l.38)
D - kobieta z 16-letnim stażem małżeńskim (l.45)
U - kobieta z 12-letnim stażem małżeńskim (l.37)
P - kobieta bez stażu (l.26)
M - mężczyzna z 10-letnim stażem małżeńskim. (l.40)

U: Byłam  na spotkaniu z kolegami ze studiów. Chłopcy zawsze lubili ładne dziewczyny, otaczali się samymi "modelkami". Mówili, że kobieta ma przede wszystkim być piękna. I nagle ci sami mężczyźni mówią mi, że kobieta nie musi wyglądać idealnie, nie jest ważne czy ma dwie czy siedem zmarszczek - ona musi być dobra, troskliwa, czuła. Liczy się jej osobowość. I mnie zatkało!

D: Podstawowe pytanie: Czy oni byli trzeźwi?

U: Tak! Pawda, że to dziwne?

G: Bardzo dziwne. Odbija im na starość?

D: Mój mąż powtarza, że ja powinnam wyglądać pięknie, żeby się mnie nie wstydził. Jak nie odpowiada mu mój ubiór, chce iść 10 metrów przede mną.

U: Może jednak rzeczywiście mężczyźni dorastają, zmieniają im się priorytety. A Twój mąż jeszcze nie dorósł chyba.

P: Ci Twoi koledzy mają żony?

U: Tak, od 15 lat.

P: I jak wyglądają ich żony? Modelki...?

U: Właśnie nie. Mają lekką nadwagę, to są takie ciepłe mamuśki - do przytulania i rozmów przy kominku.

P: No i wszystko się zgadza. Mają żony fajne, ale nie przesadnie atrakcyjne, więc deklarują, że nie szukają urody tylko czułości. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

U: Ale spryciarze!

P: No dobra. Musimy być uczciwe. Może im się tak zmienia z wiekiem. Jako młodzieńcy szukają pięknych kobiet - jak podpowiada kanon. Chcą się napatrzeć. To biologiczne - taka ładna kobieta urodzi ładne, zdrowe dziecko. Później dochodzą do wniosku, że ładna rodzi ładne ale mądra kobieta wychowa mądre dzieci. I widzą, że potrzebują partnerki, przyjaciela, bystrej towarzyszki życia.

D: A Ty jesteś trzeźwa?

G: Może mała ma rację nawet. Ale tego my nie wiemy. Trzeba spytać jedynego mężczyznę w tym gronie. Powiedz coś o swojej żonie.

(M. podnosi głowę znad gazety)

M: Żona to sacrum.

D: A gdzie profanum?

M: Profanum to reszta kobiet.  (Tu M. zaczyna wykład) 
W kwestii omawianego tematu: nie oszukujmy się: mężczyźni to wzrokowcy. Lubią popatrzeć na ładne ciała. Ale jest coś takiego, że młody chłopak lubi starsze kobiety. Dlaczego? Bo podejrzewa, że starsza jest doświadczona. A z młodą trzeba kilometry przejść na spacerach i mnóstwo kwiatów dać, zanim pozwoli się pocałować, nie mówiąc o czymkolwiek więcej. To strata czasu. Potem żeni się z rówieśniczką. Powoli dorasta do tego, że potrzebuje mądrej, dobrej kobiety. A potem mu odbija i rzuca żonę dla małolaty. Bo wydaje mu się, że z taką to sam odmłodnieje.

G: Czyli mężczyźni jednak nie mądrzeją z wiekiem?

M: Mądrzeją, bo w rezultacie mają pozycję, majątek i małolatę w łóżku. Czy to nie jest mądre?

(kobiety w pokoju są oburzone, prócz P, która się śmieje)

P: To jest happy end! Ale jak on dojdzie do takiego wieku, że z tą małolatą w łóżku zostanie mu tylko rozmowa - na nic innego nie będzie zdrowia - to o czym on będzie z nią rozmawiał?

M: Nie wiem. Ja do takiego wieku jeszcze nie doszedłem, więc tu teoria mi się kończy. Ale znam dowcip o tym:

Idzie sobie osiemdziesięcioletni myśliwy przez las a tu nagle widzi: żaba skacze. Bierze ją do ręki a ta do niego mówi:
- Pocałuj mnie! Zmienię się w cudowną królewnę, będę śliczna, uległa, spełnię każdą Twoją zachciankę erotyczną i zawsze Ci będę wierną!
Dziadek - myśliwy wziął żabę, schował do kieszeni i idzie dalej. Po chwili z kieszeni znowu odzywa się żaba:
- Pocałuj mnie! Zamienię się w cudowną królewnę, będę śliczna, namiętna, uległa i zawsze Ci będę wierną!
Dziadek  - myśliwy na to odpowiada:
- W tym wieku to ja już wolę mieć gadającą żabę...
           
                                 ***



Tematy do przemyśleń:

1) Ile kilometrów trzeba przejść z małolatą, by ją pocałować?
2) Po ilu latach w łóżku zostaje tylko rozmowa?
3) O czym rozmawiać z gadającą żabą?



niedziela, 22 sierpnia 2010

Krótko i gniewnie

Fishville to nie jest normalne miasto. W telewizji regionalnej wspominali o organizowanej pikiecie. Pomysłodawca - młody człowiek o niewyraźnej inteligencji i polocie starego kapcia - bełkotał do kamery, gwałcąc zasady gramatyczne, że ta pikieta to protest i weto. Przeciwko czemu? No... Tak ogólnie... Przeciwko. Bo tyle remontów i ulice zakorkowane. My nie chcemy tak. I w imieniu obywateli... Co? My chcemy remontów. Ale ogólnie protestujemy.

Mogłabym uwierzyć, że ten młodzieniec, umownie homo sapiens, pikietuje w Fishville przeciwko remontom i korkom. Ale po co w takim razie te wszystkie transparenty typu "Wolne konopie", "Gandża dla wszystkich"... Panie Kapciu, jak się jest ćpunem, to należałoby mieć cywilną odwagę - warto przyznać się, że jest się narkomanem i z głodu będzie się łazić po mieście z plakatami. Po co używać słów, których się nie rozumie, by ukryć prawdziwe zamiary.
Ja nie toleruję narkotyków i takiej brudnej, punkowej/rockowej/metalowej kultury. Uważam, że pakowanie się w takie szambo to głupota. Chyba nie chciałabym na siłę przekonywać Kapciów, by rzucili narkotyki. Sądzę, że to element selekcji naturalnej: jesteś głupi - giniesz. Ale buntuję się przeciwko zarabianiu olbrzymich kwot na sprzedaży śmierci. I chcę krzyczeć, gdy taki palant wyłazi z mojego telewizora i, pod płaszczykiem weta, propaguje narkotyki. Cwaniak wioskowy.
 
 

piątek, 20 sierpnia 2010

Trochę wody

Dawny wiersz o miłości lub o ciałach niebieskich

***
Powiedziałam,
że masz do dyspozycji
moje konstelacje i księżyce.
Wpychałam ci do ręki reklamówkę gwiazd,
słoik wodospadów i butelkę drogi mlecznej.
Rozgościłeś się.
Teraz gwiazdy suszą się przed domem,
słońca używasz zamiast pieca,
księżycem szorujesz stare garnki.
A u mnie czarno.

Antonio Banderas podbija obiegówkę

Odwieczny problem bibliotekarki: iść na rękę czytelnikowi?

Jeśli czytelnik został wcześniej wprowadzony w błąd przez bibliotekarza, czy należy dążyć do rozwiązania sytuacji po jego myśli, nawet za cenę chwilowego odkształcenia regulaminu?
Starsi bibliotekarze krzykną: basta! Nie ma pójścia "na rękę". Na rękę to chłop w szpitalu umarł. Nie możemy być zbyt elastyczni, bo nam się kręgosłup rozpłynie.
Masz babo placek! Widzisz,że czytelnik ma dobre intencje; wiesz, że czasem przychodzi i zawsze grzeczny, na czas książki oddaje, bez zagięć i zniszczeń wszelakich. A tu trzeba go odesłać z kwitkiem, by przejechał 60 km a potem znów 60 km do nas. On coś tłumaczy o braku czasu, chce pisać oświadczenia, prośby, dowód osobisty zostawić w zastaw.
A tu nic! Bo starsi bibliotekarze znają regulamin na pamięć i wiedzą, co wolno a co nie.
A że ktoś z nas popełnił błąd kilka dni temu i pan padł ofiarą pomyłki - no, mylić się jest rzeczą ludzką! Powinien to zrozumieć i nie być tak upartym!

Świta Ci szelmowski pomysł - są tu wyżsi rangą - oni powinni podejmować takie decyzje. Ale gdzie tam! Nie ma konsultacji! Regulamin stanowi jasno. I koniec gadania! Ty jednak doprowadzasz do konfrontacji z p.o. kierownika. Bo to ci nakazuje poczucie sprawiedliwości. Działasz jednak tak, by nie podważyć autorytetu koleżanek. Wijesz się między młotem a kowadłem. Wiesz, że potem starsi bibliotekarze urwą ci regulaminowo łeb. Ale sprawiedliwość i misja i takie tam...

P.o. kierownika, po przeanalizowaniu sytuacji, podejmuje decyzję na korzyść czytelnika. Pan zadowolony odchodzi. Ty czujesz, że zrobiłaś dobrze. Ale czeka cię jeszcze mały wykładzik pt. REGULAMIN rządzi! Przyjmujesz honorowo. Słuchasz, ale wiesz, że pamięć bywa zawodna... I pewnie zapomnisz za godzinę...

Trochę rozmyślasz później, czy warto tak walczyć i nadstawiać karku. Potem każdy czuje się w obowiązku pouczyć cię, że błądzisz i cała nadzieja w regulaminie. I myślą, że ty zwyczajnie nadgorliwa jesteś i trzeba czekać, aż ci to minie wraz z trądzikiem. Rozumiesz wszystko. Ale wiesz, że jak za tydzień będzie podobna sytuacja, znów poszukasz sposobu, by czytelnik wyszedł z uśmiechem w stylu Antonio Banderasa, przy dźwiękach El Mariachi a regulamin zadrży w posadach! Będziesz się zastanawiać w tramwaju, czy warto się wychylać. Uznasz, że warto. I od nowa.
A może nadejdzie dzień, gdy z odprężoną miną powiesz czytelnikowi NIE! Dlaczego? - spyta. BO NIE!
W tym dniu powitasz menopauzę... choćby to było pojutrze.

EPILOG:
Może być też inaczej. Ty pomagasz sympatycznej czytelniczce, podpowiadasz jej różne rozwiązania i jesteś zwyczajnie miła. Sprawia ci to przyjemność.
A potem ta czytelniczka przynosi ci do okienka japońskie róże - w ramach podziękowania. Kto by pomyślał, że róże od przedstawicielki tej samej płci mogą sprawić tyle radości...

Nasza klasa

Zjazd klasowy powinnien odbywać sie po trzech dekadach. Wtedy można poobserwować, kto ma udane dzieci, kto się rozwiódł, kto jest bogaty... I przede wszystkim: kto ma ile zmarszczek. Obecnie jednak zauważyć można tendencję do życia w biegu. Nie mamy czasu czekać długo na zjazdy. Więc organizujemy zlot po kilku latach.. Trochę czasu już minęło, można przyuważyć która ma chłopaka, kto skończył jaką szkołę - zawsze coś.

Wieś pod Fishville. Spotkanie klasowe. Przybywają prawie wszyscy. I Falka po sąsiedzku wpada, choć spotkań klasowych z definicji nie lubi. Jeśli gdzieś nam jest źle, nie ma powodu dobrowolnie przychodzić w to samo miejsce, nawet jak wódka będzie. Ale ciekawość zwycieżyła i Falcia zrobiła się na bóstwo (są różne bóstwa w Panteonie) i przybyła. Jak ją przywitają? Będą pamiętać?
Przed wejściem czekają przypadkiem jej dwaj najlepsi koledzy z tych długich ośmiu lat. "Tadzio Czaruś" i "Adaś z ławki obok". Więc wiadomo, że wieczór jest do uratowania. Witają się czule ("Już myśleliśmy, że ci te cholerne książki świat przysłoniły i zapomnisz przyjechać""Przytyłaś") i wchodzą na salę. Widać poruszenie. Ku zdziwieniu bohaterki wszyscy (!) po kolei podchodzą witać się, obejmować i całować. Mirek - łobuz pyta jak za dawnych lat "A masz zadanie z matmy?". I standardowe: "Poszłaś na studia?"
I zaczyna się impreza. Czas na rekonesans: nikt nie ożenił się jeszcze, dwie dziewczyny są zaręczone - z dumą prezentują błyskotkę na palcu, jedna z koleżanek ma dziecko, ale wybrała opcję "bez męża" lub on wybrał inaczej... Zmarszczek nie ma nikt. Karolina dalej wpatruje się maślanymi oczami w Michała. Michał obecnie nie ma karku - taki jest umięśniony (ABS). Rozalka zerka na Marcina - te jego niebieskie oczy! Ola zerka na Tomka - najprzystojniejszego w klasie. Kasia zerka na wszystkich - może się który nawinie. Falka zerka na kieliszek. Bo jak się stresuje to powinna wypić. Tadzio i Adaś dopilnowali, by koleżanka o suchym pysku nie siedziała nad przesoloną sałatką, Wreszcie wyszli pogadać.

W ostatnich latach podstawówki trzymali się razem. Jako rzekoma elita klasowa - intelektualiści wioskowi. Znali się całkiem nieźle i chyba lubili trochę. Z Adasiem Falcia siedziała ponad rok w jednej ławce, z Tadziem na komersie poloneza tańczyła. Adaś był daaaawno temu miłością Falci, ale miłość Adasia miała inne imię. A gdy Adaś zainteresował się Falcią, ta była już mądrą dziewczynką i wolała książki od chłopców.
Kilka zdań wystarczyło, by załapali, że dalej potrafią znaleźć wspólny język. Podobne poczucie humoru, tematy. Wszyscy troje kreowali się na takich dojrzałych, obwąchanych z życiem. Czego to oni nie przeszli, czego nie widzieli. Okazało się, że wszyscy nie mają szczęścia w miłości. Widać takie sieroty emocjonalne trzymają się razem. Poopowiadali sobie krótko kto z kim, dlaczego i dlaczego już nie. Było śmiechu sporo.

W tzw. międzyczasie Karolina, od lat zakochana w Michale (ABS), spełniła swoje marzenie. Spełniła je w toalecie, razem z rzeczonym Michałem. Może Rozalka też by zrealizowała śmiałą wizję z podstawówki, ale pierścionek zaręczynowy pogarszał jej kreatywność a wzmagał czujność Marcina. Zadowoliła się więc rozmową. Pikantną. Kasia podrywała Adriana. Adrian nie stanowił może towaru pierwszej klasy, ale był. Zaś Kasia była wolna, więc dążyła do połączenia obu bytów. Bezskutecznie. Honorata - organizatorka spotkania - brylowała w towarzystwie. Za kilka miesięcy miał odbyć się jej ślub i będzie pierwszą mężatką w tej klasie. To osiągnięcie. Piotruś - najspokojniejszy w gronie, dziecko niemal - pił wódkę w tempie godnym podziwu. Alkohol w ręku Piotrusia wydawał się profanacją. Kilka godzin później Piotruś będzie biegał wokół budynku, by wytrzeźwieć przed powrotem do domu.

Falcia przypatrywała się swoim kolegom i koleżankom z ukosa. Interesowało ją, jak zmienili się ci ludzie, co czytają, gdzie bywają. Dowiedziała się, że kilka dziewczyn zbiera na wesele, bo wiadomo, że trzeba się pokazać. I musiała biedna Falcia odpowiedzieć na sakramentalne pytanie dlaczego nie chce wyjść za mąż. Powiedzieć prawdę? Że boi się mieć męża pijaka, lekkoducha, podrywacza? Że chciałaby swemu dziecku zapewnić wspaniały dom i kochającą, czułą rodzine a skoro nie ma gwarancji, ze się uda, woli nie powoływać człowieka na świat? Że nie wie, czy potrafi okazać dziecku miłość, jakiej ono potrzebuje? Nie, tego Falcia nie powie. I tak nie zrozumieją. Bąknęła coś, że nie do twarzy jej w bieli i wódka lała się dalej.

Wszyscy flirtowali w najlepsze. Każdy dopadł swoją dawną miłość i robił co mógł, by przelotem dotknąć ręki tej osoby. Bo to takie miłe. Co się takiego stało? Spotkało się dwadzieścia osób, które spędziły razem osiem lat w szkolnych murach. W podstawówce wszystko było takie wielkie i ważne: miłości na zawsze, przyjaźnie do śmierci, wrogowie po grób. I strach było pocałować wybrankę, bo może odepchnąć lub, co gorsza, okaże się, że my nie potrafimy się całować tak jak w filmie. A teraz to co innego. Jesteśmy dorośli, palimy papierosy i mamy partnerów. Całować sie potrafimy, na tym nie poprzestaniemy, jak Bóg pozwoli. Ale ten dawny dreszczyk został.

Staje przed nami śliczna dziewczyna i my wiemy, że to Ala, która było dobra z polskiego ale raz dostała jedynkę z koniugacji. Ala wie, że nam się podobała, bo biegaliśmy za nią i podstawialiśmy jej nogę - wiadomo, że to objaw uwielbienia. Ala w szóstej klasie dała nam złote mysli i w siedemnastym pytaniu: "Podaj inicjały Twojej sympatii" wpisaliśmy A.S. Odczytała to na muzyce i cztery razy spojrzała na nas na lekcji. I teraz stoimy w dusznej sali, może tańczymy przy powolnej piosence, ona trzyma rękę na naszym karku, jak w filmach o miłości, i wiemy, że oto może spełnić się marzenie z dzieciństwa. A jak sie spełni, wracamy do naszej Gośki, dziewczyny od trzech lat. Gośka nie zrozumie, kim jest dla nas Ala. Gośka pewnie nawet złotych myśli nie prowadziła nigdy, to się nie zna. Te romanse na spotkaniach klasowych to taki powrót do przeszłości. Tak, jakby przyjechać w podstawówce pod szkołę własnym autem - koniecznie czerwonym i zachodnim, w skórze, z włosami na żelu.

Alkohol oficjalny, ze stołu, mieszał sie z tym zakazanym, przyniesionym w plecakach. Gdy już ciężko było opanować teraźniejszość, zaczęły się wspomnienia. Wszyscy opowiadali na wyścigi, co im się zapamiętało z ośmiu długich lat. I te małoletnie romanse przywoływano - śmiechu było sporo. Falcia za dużo nie wspominała. Jakoś cieżko byłoby powiedzieć wszystkim, że podstawówka wydawała jej się niekończącym się złym snem, że czekała na koniec, że nudziła się i marzyła o wyjeździe w inne miejsce. Przecież nic jej nie zrobili. Byli życzliwi, kolegowali się, nawet nie wypominali braku matki. Ale ona cierpiała na swój mały sposób i czuła, że dusi się wśród nich. Ale tego oni się nie dowiedzą.
Zabawa miała się ku końcowi. Michał pocałował czule Karolinę i wrócił do dziewczyny, z którą za rok się ożeni i będzie miał słodkiego bobasa. Po Rozalkę przyjechał narzeczony, z którym do dziś zbiera na wesele marzeń - lata upływają, ale ona dla jednego wieczoru jest gotowa wiele poświecić. Ola wraca do dwójki dzieci. Mąż Arab zostawił ją dla kolejnej blondynki. Piotruś zrozumiał, że bieganie wokół budynku nie wpływa zbawiennie na jego samopoczucie i wrócił pijany do domu - po cichu, by mama nie słyszała. Mirek wreszcie odebrał telefon od dziewczyny. Tyle razy dzwoniła przez ostatnie godziny, ale on nie mógł odebrać, bo akurat pił albo całował się z Kasią. Tomek obiecał Oli spotkanie, ale jego dziewczyna nie może się o tym dowiedzieć.

Świtało. Następny zjazd za pięć lat.

Love story. Tylko dla dorosłych

Studniówka. Zjawia się ona - maturzystka i on - osoba towarzysząca innej maturzystki. Ona: niepozorna, nieatrakcyjna, cicha. On: przystojny, czarujący, brylujący w towarzystwie. On ściąga na siebie spojrzenia dziewczyn. Jej też. I na tym powinno się skończyć. Ale nie. On patrzy na nią, zagaduje, stara się przebywać w jej towarzystwie. Ona jest zaaferowana programem artystycznym, który przygotowała. Ale czasem spogląda i na niego - siedzą przy tym samym stoliku. Potem tańczą. Raz i drugi. Potem on wykonuje tych kilka dziwnych gestów, których ona nie lubi, bo kojarzą jej się z filmami typu "Casablanca": otula ją płaszczem, otacza ramieniem. Ona kończy głupią scenę. Nie bedzie sobie przystojniak z niej kpił. Koniec studniówki.


Po kilku dniach on przychodzi do jej liceum. Niby odwiedza dziewczynę, której towarzyszył na studniówce, ale rozmawia właśnie z nią. Ona to przerywa. On po kilku dniach zdobył jej numer telefonu i zadzwonił z propozycją spotkania w poniedziałek. Ona nie chce w poniedziałek (wtedy leci Teatr TV) ale w środę może być. Zastanawia się przez ten czas, czy to randka i o co chodzi temu człowiekowi. Taki czarodziej mógłby być z każdą, więc dlaczego ona? Spotkanie. Drugie. Trzecie. Czaruje facet, czaruje. Ona dalej nie wie dlaczego. Potem on, jak w filmach, mówi, że to ona go oczarowała. Że ma piękne oczy. I jest taka dobra. I chce z nią być. Ona w sumie nie ma nic lepszego akurat do roboty. Zgadza się. Ale dalej nie wie o co mu chodzi.


Teraz ma chłopaka. Koleżanki zerkają na niego z uznaniem. Ona nie zwraca na to uwagi. Taki model znajdzie modelkę i pójdzie na inny wybieg. Póki co, poznaje go. On nie czyta. Ale imponuje mu, że ona czyta. Mówi, że fajnie mieć mądrą dziewczynę. Ona przedstawia go znajomym. Michasi też.


On jest uroczy. Uwodzi swoją dziewczynę, niepewną, zakopaną w kompleksach po uszy. Daje jej róże. Ona nie wie za bardzo, jak to jest dostawać róże. Raz dostała kwiatka od Przemka, który był o sześć lat starszy od niej ale tu się zbiór roślin ciętych kończył. Ona jest nieufna wobec takich romantycznych gestów. Czuje się nieswojo. Ale bierze zarumieniona. Chodzą na spacery. Ona nie chodziła dotąd na spacery. Polubiła nawet powolne człapanie i podziwianie zachodów słońca. Ale bez przesady. Ona dalej nie wie, co on w niej widzi. Więc wreszcie pyta. On powtarza bajeczkę o pięknych oczach. Te oczy okazały się potem hasłem przewodnim komplementów, które inni kierowali pod jej adresem. Można było odnieść wrażenie, że ona składa się tylko z oczu. Rzekomo niebieskich. I on o tych oczach gada. I jej dobroci. Ona jest więc dobra i ma oczy.


Ona zaprasza go na spotkania grupy modlitewnej. Bo ona z tych wierzących. On niepewny idzie. Wciąga go to. Modlitwy nie, ale paczka znajomych owszem. Doskonale odnajduje się wśród nich. Opowiada dowcipy, naprawia innym komputery. Jest dobry w te klocki, podziwiają go. Michasia też.

Ona powoli oswaja się. Widocznie jest interesująca. Zaczyna się przeglądać w jego oczach. On dalej ją komplementuje. Ona zdaje maturę w bardzo dobrym stylu. Dostaje się na studia. On chwali się dziewczyną studentką - sam jest w ostatniej klasie technikum. Ona jakoś odnajduje się w gronie jego kolegów. Przecież jest tolerancyjna. Nabiera pewności siebie. Dostrzega swoje zalety. Staje się bardziej towarzyska.
Widują się często w wakacje. Ale ona nie chce cały czas. Bo ile można? On więc chodzi grać w siatkówkę z jej znajomymi. Dziewczynie to nawet odpowiada. Niech się lepiej poznają. Jest kilka wesołych osób. Michasia też. On chce iść na basen. Ale jego dziewczyna nie lubi pływać. Więc towarzyszą mu znajomi. Michasia też.

Ona jest teraz studentką. Zaczytuje się w dobrej literaturze. On tego nie rozumie, ale dalej mu to imponuje. Zarysowują się kolejne różnice. Ona tłumaczy słabszych, w sklepie dokłada do lizaków dzieci. On jej tłumaczy, że ona świata nie zbawi, niech da sobie spokój. Ona nie chce takiego spokoju. Ale kiwa głową, by nie spowodować konfliktu. Ona nie chce konfliktów z nikim.

I wreszcie Sylwester. Ich pierwszy. Idą na grzeczną imprezę w gronie jej grzecznych, wierzących znajomych. Choć imprezy nie są w jej stylu. Ona jest już całkiem pewna siebie. W związku. Życzy mu o północy, by spełniły się jego marzenia, zwłaszcza te, o których nie mówi na głos. Godzinę później ona wchodzi na salę taneczną. Półmrok, romantyczna piosenka. On tańczy. Michasia też. Wtulona w jego ramię. Ładna brunetka o ciemnej cerze i czarnych oczach. Żaden by się jej nie oparł.

Ona wychodzi. Nie chce im przeszkadzać. Dopiero teraz widzi. Składa puzzle. Na każdym on i Michasia. Dziwna układanka. Przykro jej. On przychodzi. Już nawet nie ukrywa. Piękna czarnooka wygrała z zakompleksioną niebieskooką. Czerń zwycięża wszystko. Trzy dni później rozstają sie. On mówi, że każdemu życzy takiej dziewczyny. Że jest świetna. Ale zakochał się. Krótko potem on i Michasia zostają parą. Michasia do niedawna była cichą myszką. Ostatnio dojrzała, wypiękniała, zaczęła wzbudzać zainteresowanie chłopców. Jeszcze się do tego nie zdążyła przyzwyczaić. On był jej potrzebny. Przystojny, czarujący, brylujący w towarzystwie. Teraz ona śniła swój sen.

Ta pierwsza "ona" w międzyczasie cierpiała. Bolało ją, bo uwierzyła, że jest interesująca i na swój dziwny sposób atrakcyjna. Dotknęła innego życia. I teraz wróciła szara rzeczywistość. Urażono jej miłość własną. Dodatkowo widziała, jak Michasia promienieje, zbiera róże i człapie, podziwiając zachody słońca.

Po miesiącu on zrywa z Michasią. Michasia zostaje potępiona przez wierzące towarzystwo. Oficjalnie za to, że koleżance odbiła szczęście. Ale może dlatego, że nie wykorzystała swojej szansy.. Obie "one" się spotykają. Michasia, świeżo poturbowana emocjonalnie, siedzi smutna w kąciku. Nikt jej nie pociesza, bo zasłużyła. Pierwsza "ona" podchodzi. Scena jak z serialu. Michasia zaczyna płakać. Płacze nie dlatego, że żałuje odbicia przystojniaka, ale dlatego, że jej ten przystojniak uciekł. Płacze w ramię tej pierwszej. I co ma pierwsza zrobić? Pociesza.

Ona sporo się wtedy nauczyła. Wie, że bycie wierzącym nie oznacza bycia lojalnym. Wie, że nie można budować swojej samooceny na tak słabym fundamencie jak zainteresowanie ludzkie. Nie upilnowała swojego szczęścia. Ale co to za szczęście, które ucieka do brunetki? Od tego czasu ona trochę przytyła i podświadomie pogorszyła swój image. Bezpiecznie być w cieniu.

Matka-część pierwsza

Z tym kurzym biznesem to nie był może zły pomysł. Ale nie domyślano go do końca. Rodzice sprzedali mieszkanie w Fishville, znaleźli stary dom na wsi. Czułam się jak w raju: łąka, rzeczka, kaczuszki. I indyk, który gonił mnie, bo nie lubił mojego stylu ubierania się. A ja nosiłam czerwone rajstopki. Rodzice kupili dwa tysiące kurczaczków. Mieszkały one w dwóch pokojach na piętrze, w piwnicy i w ciepłej przybudówce. Z radością wyjmowałam pisklaki z kartonów i przytulałam każdego. Jeśli dla dziecka pisklę to szczęście, to ja miałam dwa tysiące żółtych szczęść.
Ale coś w biznesie szło nie tak. Nie wiem nawet co. Kurczaczki nie zarabiały dla nas takich pieniążków, jak powinny. I matka postanowiła wyjechać do Niemiec, do znajomych na trzy miesiące, by spłacić dług. Pamiętam, jak kupiła wielki słownik polsko – niemiecki i vice versa. I rozmówki niemieckie. Potem wyjechała. Pożegnała się ze mną i z bratem na podwórku. Płakała. Powiedziałam „Nie płacz, przecież szybko wrócisz”. Rozpłakała się jeszcze bardziej. Ojciec odwiózł ją na dworzec. Co mu powiedziała, nie wiem. Miałam siedem lat.
Po tygodniu czy dwóch dotarła kartka: „Pozdrowienia z Mainz dla dzielnej trójki. Szczegóły w liście”. Listu długo nie było. Potem kartka na moje listopadowe urodziny. Niemiecka, kolorowa, ze skorpionem wytłaczanym i horoskopem po germańsku. I m.in. „Paulinko, dużo piątek”. Potem znów nic. I list obiecany. Że zostanie dłużej, że jest ciężko. Żebyśmy wybaczyli, że możemy sprzedać jej futro. Że nie wie, kiedy wróci.

Wreszcie do wszystkich docierało, że powrotu nie będzie. Tylko do mnie nie dotarło. Pytałam co kilka dni, kiedy mama wróci. Ojciec smutny mówił, że nie wiadomo. Ja uparcie dopytywałam. Wtedy krzyczał: „Wcale nie wróci!” Byłam w szoku. Szłam zapłakana do siebie. Po kilku dniach zapominałam i znów pytałam. Ojciec krzyczał, szok, szłam do siebie. Długo to trwało. Wreszcie dotarło. Większego bólu nie pamiętam.

Czasem przychodziły paczki. Z mazakami jak z reklamy, z nutellą i innymi skarbami. Wtedy czułam, że mam mamę. Jak mi tego było potrzeba! Nie szkodzi, że można to było w sklepie kupić - paczka była dowodem, że ja też mam mamę. Bo to już nie było dla mnie takie oczywiste. Nutellę jadłam powoli, by na dłużej ciepła starczyło. Dlatego wiem, że prawdziwe macierzyństwo ma smak czekolady. Gdzieś wśród dokumentów i notatek rodzinnych znalazłam kartkę z horoskopem dla urodzonych 1 listopada. "Poważny, lubiący samotność, nieufny, zamknięty w sobie - jest wymowny, chociaż nieraz nadmiernie ostrożny. Już we wczesnym dzieciństwie może zostać osieroconym lub osamotnionym, a młodość jego nieraz upływa w warunkach mniej pomyślnych. "
Czytałam to ze smutkiem. Pomyślałam z goryczą, że ktoś wiedział i mnie nie uprzedził. Poczułam, jakby ten wyjazd był zmową.

Dudniły mi w głowie słowa z Pisma:

To mówi Bóg: Czyż może niewiasta
zapomnieć o swym niemowlęciu,
ta, która kocha syna swego łona?
A nawet, gdyby ona zapomniała,
Ja nie zapomnę o tobie.

W szkole wszyscy wiedzieli, że tamta cicha „nie ma matki”. Było to dla nich normalne. Oswoili się i nie stanowiłam żadnej atrakcji. Ale było jakieś napięcie w powietrzu – że jesteśmy dziwną rodziną. Może i był to dobry test osobowości – ci najlepsi byli przy mnie mimo uszczerbku w życiorysie. Słabsi odpadli w eliminacjach. Całą podstawówkę zmagałam się z tym piętnem – braku matki. Ciągle musiałam udowadniać, że nie jestem gorsza. Dopiero w liceum przekleństwo nazwiska odkleiło się ode mnie. Tu pracowałam sama na swoją opinię, bez głupiej „sławy”.
Miałam podwójny egzamin dojrzałości. Przed maturą brat wszedł do mojego pokoju i powiedział: „Matka wróciła. I chce się spotkać”. Na to zdanie czekałam bardzo długo. Dniami i nocami. Wyobrażałam sobie okoliczności, kręciłam w wyobraźni filmy o tym. Ale w końcu czekać przestałam. Poddałam się. Poukładałam sobie życie, nawet byłam dumna, że nieźle mi idzie bez matki. A ona wróciła. Wyjechała w wakacje przed pierwszą klasą podstawówki a wróciła na maturę. Więc jednak żyje, więc jednak jej istnienie nie było snem, jak mi się czasem wydawało. Więc ja też mam matkę – jak wszyscy.

Pojechałam do naszych dawnych znajomych, do Jastrzębia. Wystraszona. Zawstydzona. Zapukałam. Otworzyła młoda kobieta i patrzyła na mnie zdziwiona. Przedstawiłam się. Teraz poznała. Weszłam do mieszkania, ktoś z boku przytulił mnie nagle. Nie chciałam. Nikomu nie pozwalam się zbędnie dotykać. Rozmowa. Jak w filmach – długa i ciężka. Ale bez przesadnego zaangażowania z mojej strony. Pytałam dlaczego wyjechała. Opowiedziała nostalgiczną historię. Już wtedy wiedziałam, że kłamała – znałam pewne fakty, które temu przeczyły. Ale nie chciałam jej robić przykrości, więc słuchałam jak kłamie mi w oczy. Spytałam też po co wróciła – tu była szczera: by uzyskać rozwód i trzeci raz wyjść za mąż.
Wróciłam do domu. Krewni latami powtarzali, że dziewczynki są uczuciowe i jak matka wróci, rzucę się jej w ramiona. A ja nie potrafiłam wytrzymać jej dotyku, jej spojrzenia i czułych słów. Wewnętrznie zbuntowana protestowałam przeciwko budowaniu dobrej relacji matka-córka. Nie było matki, nie było córki. Ale wiedziałam, że ona na to czekała, więc udostępniłam swoje ciało do przytulania. Jak manekin. Wyjechany emocjonalnie.

Potem ciężki rozwód. Ojciec osiwiał do reszty. Zgodził się na wszystko, byle już ona wróciła do siebie, do Niemiec i dała nam spokój. Ona chętnie przyjęła te warunki. Ja nie chciałam kolejnych spotkań. Bartek wybrał inaczej. Wyjechał do niej i mieszka tam już siedem lat. Krótko po rozwodzie odbył się na Kujawach, w jej rodzinnej miejscowości, ten kolejny ślub. W obecności wszystkich krewnych i przyjaciół. Mnie nie zaproszono. Nie zdałam jednak klasówki na czułą córkę, więc nie było dla mnie miejsca.

Po tym wszystkim oficjalny egzamin dojrzałości był tylko formalnością.

Jak nie podrywać bibliotekarki - studium przypadku

Stoję przed przejściem dla pieszych. Obok chłopak - na oko 16-latek. Nieśmiały, cichutki. Przypatruje mi się. Chcę uniknąć wszelkich konfrontacji, więc odruchowo naciskam uparcie guzik, by zielony ludzik wybawił mnie z opresji. Młodzian przysunął się i przemówił:
-Niech pani tak nie naciska, bo pani zepsuje.

Przestaję, by go nie prowokować. Odpowiadam tylko honorowo:

-Skoro pan tak uważa...

Mija pięć lepkich, ciężkich sekund. Już wiem, że w czaszce młodziana narodził się pomysł. Chyba nawet widziałam świecącą mu nad głową żarówkę. I pada pytanie:

-A ma pani chłopaka?

Tu mnie młody rozwalił!. "Dziecko - myślę sobie - ty jesteś młodszy ode mnie o jakieś dziesięć lat. Ja bym ci mogła dyktando zrobić, wiersza nauczyć. Mogłabym być twoją nauczycielką, panią twego świadectwa." Przypomniałam sobie, jak wiele mam już lat i młody wkurzył mnie jeszcze bardziej. Odpowiadam bojowo:

-A jakie to ma znaczenie?

Ale amant był przygotowany. Odrzekł, jakby przeprowadzał wywód logiczny na zajęciach z kółka zainteresowań w gimnazjum:
-To ma znaczenie. Bo jeśli pani nie ma chłopaka, ja nim mogę zostać.

Cholerne czerwone światło! Kiedy pojawi się mój ludzik piszczący? A tu trzeba się bronić przed romantycznym kochankem. Więc wymyślam na poczekaniu, by mądrze brzmiało:

-Obawiam się, że mój narzeczony się na to nie zgodzi.

To było dobre. Nawet bardzo. Tak zyskałam narzeczonego. Szybko. Czy jestem gotowa na takie zaangażowanie? Muszę. Rycerz za to informuje:

-Narzeczonego zawsze można zdradzić.
We mnie zawrzało! Ruszyłam na pasy. Co mi tam ludziki zielone. Trzeba się salwować ucieczką. Ledwo przyjęłam oświadczyny a już muszę walczyć z pokusą zdrady. Wparowałam na jezdnię, prosto na ... zielonego ludzika. Włączyło się światło mojej wolności. Młody dostrzegł mój gniew. Wycofał się z planów o wspólnym domku, dzieciach i psie. Powiedział wyraźnie zawiedziony:

-Więc pani z tych wiernych... Szkoda.

Od dawna byłam przekonana, że to przejście dla pieszych jest zbyt ruchliwe. Trzeba tam uważać. A najlepiej przechodzić na czerwonym świetle - dla bezpieczeństwa.

Tata

Pierwsze wspomnienia z tatą: małe przyjęcie z okazji jego powrotu z kilkumiesięcznej delegacji (z Libii albo z Iraku). Obcy mężczyzna kroi chleb. Biegnę więc do mamy i wołam głosem dwulatki: „Mamo, obcy pan kradnie nasz chleb!”. To był właśnie on. Potem – miałam pięć lat, szłam z tatą przez miasto. Zgubiłam się. Byłam wystraszona. I wiedziałam, że jeśli tata mnie nie odnajdzie, nigdy nie wrócę do domu. Odnalazł. Potem - kłótnie rodziców. Matka zamykała się w łazience i płakała a ojciec stał pod drzwiami i przepraszał. Nie rozumiałam, jak można się złościć na tatę, skoro pozwalał oglądać telewizję nawet po dzienniku. I przywiózł lalkę większą ode mnie – chodziła i mówiła „mama”. Ale słabo go znałam.

Aż przyszła transformacja. Tak się teraz mówi na upadek komunizmu i początek kapitalizmu. Skończył się parasol ochronny. Można było nieźle pokombinować. Ojciec przeszedł na rentę, by poświęcić się biznesom matki. To był chyba symboliczny początek starości. Gdy okazało się, że coś nie wypaliło, matka wyjechała i zaczęło się życie.

Mieszkaliśmy w trójkę: tata, ja i Bartek – syn mamy z pierwszego małżeństwa, starszy ode mnie o siedem lat. Pozorna dorosłość przyszła dość szybko. Zawsze wiedziałam, czy akurat jesteśmy stabilni finansowo czy nie. Co jakiś czas przychodziła pani z opieki społecznej i sprawdzała, jak ojciec sobie radzi. Bo jak chłop sam wychowuje dwójkę dzieci, to trzeba go pilnować. Była pod wrażeniem.

Tata starał się bardzo. Gotował dobrze, choć wcześniej był kucharzem weekendowym. Prał, sprzątał, pracował. Dla mnie ten czas był straszny - źle wspominam etap podstawówki. Choć zaspokajano wszystkie moje podstawowe potrzeby, czułam się biedna, nieporadna. Czułam, że od tego nie da się uciec. Choć nie śmiał się chyba nikt. Ale czułam, że już przegrałam – na starcie. Że bieda mnie dogoni.

Wszyscy nauczyciele podziwiali ojca. Był bohaterem. Powtarzali, że mam być grzeczna i słuchać tatusia. Ojciec pił coraz częściej. Tego nie widział nikt.

Gdy podjęłam decyzję o przeprowadzce, było mi ciężko. Ale studia okazały się dobrym pretekstem. To pozwoliło nam obojgu zmienić się. Nauczyliśmy się lepiej komunikować.Ojciec toleruje moje decyzje. Nie krytykuje, że jestem inna niż „inni”, że nie pobiegłam przy byle okazji w białej sukience przed ołtarz, przysięgać co popadnie.
Kiedy odpoczęliśmy od siebie, pokochałam go. To już nie jest strach poddanego dziecka ale miłość dorosłej kobiety. Zresztą, jakiej kobiety?! Dalej jestem dla niego „córcią”, którą trzeba chronić przed deszczem.

Ojciec przez te lata się zmienił. Zestarzał. Już wcale nie jest groźny. Nawet rzucił papierosy i alkohol. Podupadł bardzo na zdrowiu. Wciąż mu przepisują tabletki, masaże. Jest staruszkiem. Martwię się o niego. Dzwonię często i boję się, że któregoś dnia nie odbierze telefonu. Że to będzie koniec. Jeszcze liczyłam, że się podniesie, wróci do formy. Choć miałam wrażenie, że polubił bycie chorym, biednym człowiekiem.

Przy kolejnych badaniach, jednych z tysięcy, lekarz wysnuł hipotezę. Gadał dużo i mądrze. Rak miał przebiec cicho po wykładzinie. Tata go wychwycił. Smutno było. Postanowiliśmy czekać na ostateczne wyniki. Przecież hipoteza to tylko hipoteza. W jego serialu czasem lekarze się mylą.

Kilka dni temu zadzwonił. Okazał się mistrzem przekazywania informacji bez kluczowego słowa. Więc hipoteza już jest tezą. Udowodnioną nawet. Rozmawialiśmy jak w filmie. Mądrze, ładnie, z przejęciem. Dwa Oskary się należą. Czytałam trochę o tym – to nic bardzo groźnego, to uleczalne. Będzie dobrze. A ja kupiłem już tabletki, już jedną zjadłem. Więc szybko się wyleczysz. Tabletki tanie. 10 zł za trzymiesięczną kurację. Proszę, jak dbają o ciebie, tato. Tak, leczenie nowotworowe jest refundowane. Cisza. Cięcie.

 
Nowotwór ma w nazwie znak czegoś nowego. Ale niech już będzie po staremu, tato. Nie chcę nowości. Chcę ciebie. Boję się, że umrzesz i będę miała wyrzuty sumienia, że przeze mnie zmarnowałeś swoje życie. Boję się też egoistycznie, bo jak ciebie zabraknie, zostanę już całkiem sama. Bo wszyscy inni są przelotem. Uczą się mnie trochę a potem znikają i uczą się innych, lepszych, ładniejszych.

Ty wiesz, że moja herbata musi być gorąca i słodka, mizeria lekko schłodzona, placki ziemniaczane bez cukru a cukierki to Michałki. Ty wiesz, że gdy nocą nagle się mnie zbudzi to mówię bzdury a gdy mam gorączkę to kogoś szukam. Ty wiesz, że mój smutek poznaje się po oczach i ustach, bo nad głosem zapanuję łatwo i dowcip opowiem dla zmyłki. Nikt nie podrobi twoich „pieczonek”. I nikt nie zadzwoni do mnie z tym samym pytaniem: „Żyjesz jeszcze?”, które mnie tak rozczula. Nikt nie powie „Podejmiesz dobrą decyzję, wiem to”. Tylko do ciebie mogę zadzwonić przed północą i spytać, jak wymienić korki, bo się przepaliły. Innych wstydzę się prosić o pomoc. Ale przecież nie powiem ci tego wszystkiego, bo mnie wyśmiejesz – nie lubisz czułości. 
Boję się, że zostanę sama i kiedyś nikt nawet nie zauważy, że jestem chora, cierpię albo umarłam. Ty byś zauważył.
Co zrobimy z twoim rakiem? I co z nami zrobi ten rak, tato?

Babcia Elenta

Dla innych była Heleną. Helenką. Dla dwuletniej Pauli była Elentą. Tyle potrafiłam wymówić. Wstydziłam się, że jej imienia powiedzieć nie umiałam. Gdy to zauważyła, stwierdziła z uśmiechem, że dla mnie chce być Elentą. I była. Do końca.


Wokół pełno wnuków – chłopaków. A ona czekała na wnuczkę. I ostatnia – to byłam ja. Imię też wybrała mi ona. I śmiała się, że urodziłam się we Wszystkich Świętych – z pełną obstawą niebiańską...
Każda wizyta w starej toruńskiej kamienicy była świętem. Najpierw 400 km pociągiem, potem tramwaj. Potem schody. Wysoko. Potem ona. Mieszkanie – azyl na kilka dni. Gdy przejeżdzał tramwaj – wszystko drżało. Ja też.

Babcia miała przecudny, bogaty zestaw klamerek do bielizny. Układałam z nich figury, rzeźby. Podobały sie jej. Kilka razy nie robiła zaplanowanego prania, by rzeźba przetrwała na szafce jak dzieło sztuki. Opowiadała prześmieszne wierszyki. I te historyczne, np. o królu Janie, „co po łbie bił pogana”. Śpiewała piosenki. Uczyłam się ich. I tworzyłam własne. Przed nią występowałam. Widziała, że lubię poezję. Tłumaczyła moim rodzicom, że to nic złego, że nie każda pięciolatka musi lubić lalki. Za jej staraniem w wieku pięciu lat dostałam na święta bajki i wiersze Brzechwy (uczyłam się ich na pamięć i pisałam swoje – podobne w moim mniemaniu) i wiersze Konopnickiej (przejęta czytałam o ubogim Jaśku, który poległ na wojence a jego matce serce pękło).
Ona wiedziała, że marzyłam, by napisać wiersz bez rymów. Mówiła, że napiszę taki wiersz o osobie, którą będę bardzo kochała. Próbowałam o psie – dalej bez skutku. To o niej napisałam pierwszy.
To ona mówiła, że trzeba być dobrym. Że trzeba pomagać. Że trzeba kochać. Słuchałam z uwagą pilnej siedmiolatki. Czułam, że to się kiedyś przyda. „Jak będę duża”. Gdy wreszcie zaczęło się przydawać, okazywało się, że inni nie mieli swoich babć Elent. Im tego nie powiedziano... Ale i tak miała rację. Tylko ona wiedziała o pierwszej „jedynej, wiecznej miłości po grób” – Adasiu z ławki obok, najlepszym z matematyki. Pocieszała, gdy Adaś wolał Kasię, najlepszą ze wszystkiego.

Ona wysłuchiwała cierpliwie skarg, smutków całej rodziny. Pomagała. Mobilizowała do działania. Organizowała składki rodzinne, gdy ktoś potrzebował wsparcia. A przy tym była taka taktowna, dyskretna.
Nie była naiwna. Swoje przeszła. Kilkoro dzieci wychowała, kilkoro pochowała. Ale była uśmiechnięta. Znała życie. Mówiła, że czasem jest trudno, ale trzeba się starać.

Pokazałam jej z dumą moją pierwszą legitymację szkolną i spytałam z przejęciem: „Jestem już duża, prawda?” Odpowiedziała, że oczywiście.

Broniła, gdy tata krzyczał znów i znów. Tłumaczyła mu, że nie można. Że zabrania. Że dziecko zniszczy. Wiedziała, że nie stanowiliśmy rodziny na medal. I pisała do nas listy z otuchą, z radami. Swoim pismem przedwojennym. Ostatnie listy były prawie nieczytelne - traciła wzrok ale uparcie pisała.
Tylko ona powiedziała mi, że mojej wartości nie zaniży fakt, że ktoś mnie zostawił. Niby mówiła o matce, ale jakie to okazało się uniwersalne...

Moja pierwsza nauczycielka poezji, historii, etyki, komunikacji... Kazała kochać. Zmarła w Walentynki. Miałam dziesięć lat. Byłam smutna, ale nie płakałam. Wiedziałam, że ona mnie nie zostawi. Mam w pokoju tę szafkę, na której stała klamerkowa rzeźba i moje zdjęcie z nieśmiałym uśmiechem.
Kiedyś chcę być Elentą. „Jak będę duża”.

Paulina Helena

Tajemnica zaginionej Frankfuterki

Było późno. Deszcz miarowo uderzał o szybę... Detektyw Golonka siedział przy swoim biurku i próbował rozwiązać kolejną zagadkę. Tym razem to była poważna sprawa. Chodziło o zniknięcie bogatej laluni z Las Vegas. Nazywała się Frankfuterka. Natalia Frankfuterka. Ostatni raz widziano ją w towarzystwie Arnolda Salcesona. Przegrali olbrzymią kasę w totolotka i spłukani pojechali do niego. Tu ślad się urywa. Bo Salceson przysięga, że gdy obudził się rano, Frankfuterki już nie było. Też jest zmartwiony jej zniknięciem.


Tak! Jasne! Detektyw Golonka już setki razy słyszał zapewnienia takich gości o ich współczuciu i smutku po stracie kobiety. Salceson miał żonę. Watę Cukrową. To przesłodzona blondyna o ponętnych kształtach. Z nieznanych powodów została przy nazwisku panieńskim – nie chciała nazywać się Salceson. Więc jeśli jej mąż miał taką kobitę w domu, po co spotykał się z Frankfuterką, babeczką ze smakiem ale już lekko nadpsutą...?
Mijały kolejne godziny a detektyw dalej nie miał żadnego tropu. Już chciał się poddać. Nie miał pojęcia, dlaczego nadziana Frankfuterka przyjechała z Las Vegas do Czeladzi i grała namiętnie w totolotka w towarzystwie Salcesona.


Nagle zadzwonił telefon. Usłyszał w słuchawce namiętny kobiecy głos:


- Detektyw Golonka? Mam dla pana wiadomości, które powinny pana zainteresować. Chodzi o Frankfuterkę.
- Pani wie coś o niej??! – Detektyw Golonka nie wierzył w swoje szczęście.
- Nie – odpowiedziała kobieta – zamówił pan u nas kilo frankfuterek i nie odebrał pan ich. Wie pan, to wrażliwa wędlina... Dzwonię ze sklepu „Pasztetowa Willa” w Czeladzi.
- Acha... Wrażliwa... Przepraszam, zapomniałem. Jutro rano odbiorę moje Frankfuterki.
- Powinien pan odebrać to teraz... Do widzenia – rzekła dziwnie kobieta i odłożyła słuchawkę.




Detektyw rozmyślał nad tym tajemniczym telefonem. „Obsługa w Czeladzi jest niezwykła. O drugiej w nocy dzwonią, by przypomnieć o towarze. Dobrze, że mi to powiedziała, zapomniałbym o moim zamówieniu... Chwilę!!! Przecież ja nie zamawiałem nigdy Frankfuterek! Jestem wegetarianinem! Więc to był szyfr!!! Pasztetowa Willa...?! Co to ma być?! No tak!!! Pasztet – znany gangster z Czeladzi. Ktoś czeka na mnie w jego domu. Ale to może być pułapka... Nie. Czuję, że to ważny trop w mojej sprawie”.


Detektyw szybko ubrał swój szary prochowiec, typowy dla detektywów i wyszedł z biura. Deszcz padał dalej; detektyw Golonka miał co prawda parasol ale to było chińskie badziewie za 2.50 i już dawno nie spełniało swojej funkcji. Szybko przebiegł do auta. Ruszył z piskiem opon, żeby było bardziej efektownie. Jechał w strugach deszczu. Przekraczał co prawda prędkość, ale doskonale znał mapę fotoradarów, więc był bezkarny. Patroli się nie bał; wiedział, ze policjanci nie jeżdżą w taką pogodę – to bardzo niebezpieczne.
Szybko dojechał do Pasztetowej Willi. Zadzwonił dzwonkiem. Dzyyń dzyyń. Ktoś nacisnął guzik domofonu. Przemknął ścieżką do drzwi. Były uchylone. Wszedł do środka. W środku zobaczył kobietę w białym fartuchu. Na tkaninie zobaczył obfite ślady krwi!


Detektyw Golonka zrozumiał, że trafił w niebezpieczne miejsce. Przełknął ślinę i powiedział spokojnie.
- Dzwoniono do mnie w sprawie Frankfuterki – ostatnie słowo powiedział z naciskiem, by jego rozmówczyni WIEDZIAŁA, że on WIE.
- Proszę za mną.
Przeszli przez długi korytarz, na zaplecze domu. Kobieta wyjęła z lodówki worek i podała mu. Golonka uchylił foliowej torebki. W środku były frankfuterki.


-Jak to? Ja nie zamawiałem franfuterek??! Co to jest?
-Ależ zamawiał pan.
-Jestem wegetarianinem!- Golonka triumfował.
- Zamawiał pan dla żony. Na rocznicę ślubu. Tak pan przynajmniej mówił...
- Cholera jasna! Rzeczywiście. Ale ja z pewnością nie zamawiałem frankfuterek w domu mafioza.
- Oczywiście. Zamawiał pan w mięsnym na mieście. Ul. Śledziowa 14, tak? To nasza filia. Tutaj jest siedziba firmy. Biznes legalny! Nie ma się do czego przyczepić! Podatki, ZUS...
Golonka odetchnął z ulgą. Więc nie była to pułapka. Coś jednak go zaniepokoiło.
- Dlaczego wezwaliście mnie o drugiej w nocy??
- Ponieważ mija termin przydatności frankfuterek. Jutro rano musielibyśmy sprzedać je panu po promocyjnej cenie. Tego nie chcemy – każdy liczy na zysk... Rozumie pan.
- Rozumiem.


Detektyw zapłacił za kiełbaski i wyszedł na ulicę. Nie było tam jego samochodu! Jednak Golonka wcale się tym nie przejął. Wiedział doskonale, że zaparkował po drugiej stronie domu.


Golonka odjechał spod willi. Dotarł bezproblemowo do domu. Położył się obok śpiącej żony tak, by jej nie zbudzić. Przesiąkł jednak zapachem frankfuterek i małżonka zaraz się obudziła.


- Gdzie byłeś tak długo – spytała rozespana.
- Pracowałem – odburknął i rozmowa się skończyła.


Następnego ranka do biura Golonki weszła piękna blondynka.
-Nazywam się Wata Cukrowa. Podobno podejrzewacie mojego męża, Salcesona o morderstwo tej Frankfuerki. On tego nie zrobił.
-Skąd pani wie? – Golonka spytał nieufnie.
- Cały wieczór grali w totolotka. Wrócili do domu przed 22 na losowanie. Okazało się, że wygrali 100 zł. Marna to pociecha, w kupony zainwestowali 300 zł. Resztę wieczoru spędziliśmy grając w scrable. Tłumaczyłam Frankfuterce, że nie warto poddawać się grom hazardowym. Ona upierała się, że potrzeba nam w życiu trochę adrenaliny. Doradziłam. by zagrała czasem w zdrapkę i dała spokój tym kuponom i losowaniom. Rozeszliśmy się spać. Kupon został na stole. Rano nie było ani kobiety ani kuponu. To wszystko – zakończyła opowieść żona Salcesona.


Golonka postanowił sprawdzić ten trop. Odwiedził kolekturę usytuowaną najbliżej domu Salcesona. Facet w budce spojrzał na zdjęcie i powiedział:
-Tak, była tu kilka dni temu. Odebrała wygraną ok 100 zł. Niezła laleczka.
„Wszystko się zgadza” – pomyślał detektyw – Coś jeszcze? – spytał gościa.
-Tak, za wszystko kupiła zdrapek i poszła sobie.
- Więc to tak...


Nagle zadzwoniła komórka Golonki. Detektyw odebrał. To był jego współpracownik, Skrzydełko z Indyka.
- Słuchaj, jest nowina. Frankfuterka ma w Czeladzi pracę! Mój informator podał mi adres: Śledziowa 14. Jedź tam.


Golonko już był w samochodzie. Jechał na podaną ulicę i zastanawiał się, skąd zna ten adres. Szybko znalazł się na miejscu. Sklep mięsny... Czyli jednak kobieta z Pasztetowej Willi zna Frankfuterkę.
Golonko wszedł do sklepu. Za ladą stała Frankfuterka.
- Odnalazłem panią. Co pani tu robi?
- Pracuję.
- Pani? Bogata lalunia z Las Vegas?!
- Przegrałam mój majątek w ruletkę. Przyjechałam do Czeladzi, by rozpocząć nowe życie. Ale znów dostałam się w szpony hazardu. Ostatnie pieniądze wydawałam na zdrapki i kupony. Postanowiłam podjąć pracę w mięsnym. By móc tu żyć.
Opowieść wydawała się spójna. Coś jednak nie dawało spokoju Golonce...
- Dlaczego wybrała pani to miasto?
- Stąd pochodziła moja mama. Tu czekało na mnie mieszkanie. Dlatego wybrałam to miejsce.
- Czy ma pani jeszcze jakieś tajemnice?! – ostro spytał Golonka, bo taki ton działał na lalunie.
-Taaaak... Szef nie płaci za mnie składek na ZUS ani podatku. Pracuję tu na czarno.
- Wiedziałem! Ta kobieta w willi kłamała – Golonka znów triumfował – Proszę jej nie mówić o naszej rozmowie.


EPILOG


Golonko poinformował Urząd Skarbowy i ZUS o nieprawidłowościach. O 6 rano ABW weszło do willi i aresztowało Paszteta – właściciela zakładu mięsnego. Kilka dni później odbył się pokazowy proces. Pasztet dostał 20 lat za oszustwa podatkowe. W więzieniu ma wielu przyjaciół...


Frankfuterki niestety zepsuły się przed rocznicą ślubu Golonków. Detektyw nie chciał jednak wydawać pieniędzy na kolejne frankfuterki i podał żonie te lekko nadpsute. Niestety jad kiełbasiany zabił biedaczkę.


- Nigdy jej nie lubiłem – rzekł ze stoickim spokojem Golonka.


Tak się złożyło, że Salceson pokochał Frankfuterkę. Zostawił dla niej ponętną Watę Cukrową. Na sprawie rozwodowej Wata wydębiła 10 mln euro i piękny dom za miastem. Zamieszkała w nim z naszym detektywem Golonką. Otworzyli agencję detektywistyczną „Cukrowa – Golonka”. Żyli długo i szczęśliwie. Bo płacili podatki i ZUS...










KONIEC

Będzin

Byłam we wrześniu 2009 na rekonstrukcji wjazdu nazistów do Będzina. Robiła to tzw. grupa rekonstrukcyjna, a właściwie kilku(nastu) zapaleńców miało pomysł i zaangażowało w to uczniów i mieszkańców Będzina. Świetny pomysł. Ponoć grali też garniturzaści z Urzędu Miasta. To byli chyba ci esesmani. Rzecz działa się na będzińskim rynku. Esesmani spacerowali, Żydówki wołały, dzieci żydowskie krzyczały przy zabawie. I muzyka. Świetny klimat. Zrobiłam kilka zdjęć, ale nie starałam się nawet przecisnąć, więc są raczej symboliczne.

Po rekonstrukcji przeszłam na ryneczek rybny. Tam jest klimatycznie. Żydowsko. Był występ zespołu Quartet Klezmer Trio. Grali muzykę klezmerską, którą ja uwielbiam.

Przedstawili świetne aranżacje „Rebeki” i „Hava nagila” – znana rzecz. Grali niesamowicie. Wśród widowni przeważała biedota będzińska, bo centrum tego miasta zamieszkuje własnie tak zwany element. To wzmacniało niesamowitą atmosferę. Wszak Będzin to miasto żydowskie. I na tym małym placu dźwięki muzyki klezmerskiej odbijały się od odrapanych, zaniedbanych kamienic. Było też trochę ludzi z tzw. dzielnic sypialnych i trochę oficjeli w garniakach – jako kontrast chyba. Zastanawiałam się jak mieszkańcy odbiorą ten koncert. Bawili się świetnie.
Gdy zespół się już żegnał ze sceny, jeden pan z widowni, podchmielony zdrowo i ewidentnie zamieszkały w tym właśnie kwartale zakrzyknął przepitym głosem.

-Zagrajcie.... Skrzypka na dachu!!!

Ale zespół wybrał coś innego. Na pożegnanie dodali, że płyty mają. Byłam oczarowana ich wykonaniami. Usłyszałam z daleka cenę płyty: 50 zł. No aż tak oczarować mnie nie zdołali!!! Zwłaszcza, że nie było tam nagrania „Rebeki”.

Ale przyszedł mi do głowy szelmowski pomysł. Jesteśmy na rynku a tu się od wieków handluje i targuje...
Podeszłam do pana muzyka i odbyła się taka rozmowa (mniej więcej): :) – to uśmiech podczas rozmowy

Ja: Po ile ta płytka?

Pan: 50 zł

Ja: Cenna... :)

Pan: Tak... Ale ludzie kupują, więc chyba warto. :)

Ja: Pewnie, że warto. Ale my jesteśmy na rynku a tu się targować trzeba :)

Pan: Ale ta cena nie jest do negocjacji... :) A ile pani proponuje?

Ja: Nie do negocjacji? To nie ma co proponować.

Pan: No nie mogę. Inni kupili za 50 zł. Musi być sprawiedliwie.

Ja: Ale to żydowska muzyka. NIe mówmy o sprawiedliwości :) Pomówmy o tradycji... :)

Pan: Nie mogę zniżyć ceny, chociaż chciałbym :)
Tu pochwaliłam muzykę i aranżacje i poszłam. Nie chciałam jej kupić. Chciałam poigrać i zobaczyć co to za ludzie. Fajni.
Poszłam na przystanek. Wokół pełno policji i straży miejskiej. Po koncercie – wiadomo. A ja głupia postanowiłam iść przez trawnik, bo nie znalazłam chodnika... To tylko ok 60 metrów trawnika. Zrobiłam dwa-trzy kroki i słyszę za plecami: Halo! Halo!
No tak! Od razu domyśliłam się, że to policja i będzie się trzeba tłumaczyć.
Odwracam się i już mam spojrzeć kokieteryjnie (tak! ja tak potrafię!) a tu biegnie... pan muzyk. A już z 300 metrów przeszłam. Biegnie i woła:
Cena absolutnie nie jest do negocjacji! To prezent dla pani. Proszę bardzo.

Oszołomiona wzięłam, podziękowałam zawstydzona a pan biegł do swoich. Bo jego zespół to widział i patrzył na mnie życzliwie
Krzyknęłam tylko ze śmiechem, że są niesamowici.
W ten sposób wyżebrałam płytę. Która okazała się niezła!
Postanowienie na rok 2010: mieć odwagę nazywać po imieniu sukcesy i porażki.
Osoby:
Cino czyli Marcin
Paulina czyli Paulina (narrator)
Miejsce:
Duży pokój w małym mieszkaniu


Cino kilka dni temu oznajmił, że kupił cynę i kalafonię i wkrótce będzie lutować. Nie przejęłam się tym faktem – uważam, że mężczyźni od urodzenia potrafią wiercić, lutować, składać meble z Ikei i naprawiać lampki choinkowe. A kobiety aż do śmierci tego nie potrafią. 01.01.2010 Cino przytaszczył do pokoju żółty pistolet z żaróweczką, który nazywał pieszczotliwie lutownicą. Przyniósł kalafonię, cynę, gazetę i jakieś sprężynkośrubki do werbla. Ja w tym czasie oddawałam się twórczej pracy, czyli jak zwykle pisałam doktorat.
Cino rozpoczął. Niczym John Wayne ujął pistolet, nacisnął spust, włożył lufę do kalafonii i zaczęło się. Poszedł dym. Jak każda rezolutna dziewczynka wiem, że nagrzana kalafonia dymi. OK. Ale aż tak? Pytam więc: „Masz topnik w cynie?” Cino odpowiedział na poły cenzuralnie. Zadałam pytanie, bo nadmiar dymienia wskazywał, że topnik(kalafonia) znajduje się w cynie a Cino zbędnie stosuje dodatkową kalafonię. Pytam: „Wiesz, jak się lutuje?” Odpowiedź Cina była zdecydowana i ja przestałam głupio pytać. Po kilku minutach zmagań Cino wydawał się zniechęcony do lutowania. Zaproponowałam więc pomoc...
W końcu Cino dał się przekonać. Okazało się, że kalafonia jest w tym wypadku zbędna, co ograniczyło na szczęscie proces zadymiania naszej przestrzeni życiowej. Zaczęliśmy działać razem. Cud! Udało się coś tam przylutować. Lutujemy śrubkę obok. I tym sposobem rozlutowaliśmy poprzednią. Ta fizyka! Więc po przylutowaniu tej drugiej lutujemy pierwszą. I udało się, kosztem tej drugiej. Zaczęło to przypominać noworoczny odcinek „Sąsiadów” – tym razem w wersji parytetowej. Cino po kilku minutach wyraził niezadowolenie z efektów naszej pracy. Jak on to wyraził! Poszedł naprawiać inną część perkusji. Ale Pauliny się nie poddają. Lutowałam długo. Co przylutowałam, to odlutowałam. Wreszcie oddałam Cinowi sprężynkośrubki z wszystkimi przylutowanymi elementami.
Cino wziął do rąk i odleciały dwie części. Porażka.
Ale reszta została. I to jest sukces! :)

Urodziny Krzysia

Krzyś wydaje książek furę;


zawsze równa tylko w górę;

pięknie liczy zagubienia;

nie pracuje od niechcenia.



Na okienku Krzysiu pierwszy;

wkłada Pauli jej rewersy;

zapisuje nowych ludzi;

respekt w każdym zawsze budzi;

mówi czasem brzydkie słowa;

że się nawet raper chowa;

zna języków pięć tysięcy;

czego chcieć od Niego więcej?



By piekł ciastka z cynamonem,

bo smakują bardzo one.

I przynosił je do pracy.

Będą wdzięczni Mu rodacy.

A przynajmniej wypo cała-

bo smak ciastek nas zniewala!!!



Skoro jesteś coraz starszy,

za życzenia niech Ci starczy:

dużo zdrowia, bo w tym wieku

wszystko budzi się w człowieku

(strzyka, boli, denerwuje).

Niech się Krzysio dobrze czuje!



Niech Ci (M)IKRA dobrze służy;

niech Ci życie się nie dłuży;

niech Ci dobrze się pracuje,

lift niech nigdy nie szwankuje.



Cały świat niech raźno woła:

Wiwat, Krzysiu!!! Krzysiu Hoła!

czwartek, 19 sierpnia 2010

Bajka

Bajka o sławnym rycerzu Łukaszu


i Jego karierze w królestwie zwanym Biblioteką...



Dawno temu, przed wiekami (z dokumentów tak wynika),

miała problem Biblioteka: brak jej było pracownika.

Informatyk był potrzebny: zdolny, młody, z doświadczeniem.

A że czas już wszystkich naglił – dano w prasie ogłoszenie.



Że szukają do roboty, że wypłata będzie pewna.

A do tego pół królestwa, dodatkowo zaś – królewna.

Nazjeżdżało się facetów; każdy mądry, pilny, skory.

Wszyscy chcieli tu pracować i z królewną mieć amory.



Przybył także pewien rycerz (miał laptopa zamiast tarczy);

I powiedział, że wypłata w zupełności mu wystarczy.

Nie chce dostać pół królestwa i królewny mieć nie musi.

Jak ucieszył się Dyrektor! Na rycerza wnet się skusił.



Więc pracuje Łukasz ciężko, klika dziennie osiem godzin.

I nie męczy się on wcale. Mocne zdrowie mają młodzi!

Gdy drukarka połknie papier, gdy terminal się zepsuje,

albo laptop ma wirusa – Łukasz cały świat ratuje!



Czeka go świetlana przyszłość: awans, sława, słodkie słowa.

I pomyśleć: dostał pracę, bo z królewny zrezygnował.

Dobrze wyszedł na tym chłopak: praca, studia, perspektywy;

A królewny sam poszukał – teraz Łukasz jest szczęśliwy!



Doceniają go współbracia i dyrektor go szanuje.

Gdy urodzin dzień nadchodzi, każdy hucznie to świętuje.

Delegacje nadciągają, kwiaty niosą, hymny klecą,

o wspaniałym pracowniku mówić będą matki dzieciom!



I ja także mam życzenia: dużo słońca, szczęścia stosu,

wytrwałości, moc odwagi i życzliwych mrugnięć losu.

Niech układa Ci się w życiu i nadziei źródło płynie

A radości słodka mgiełka niechaj nigdy już nie minie!