Łączna liczba wyświetleń

sobota, 31 grudnia 2011

Podsumowanie 2011

Dopadło mnie także podsumowanie. Zachciało mi się analizować, co stało się w minionym roku. Najpierw przeczytałam moje podsumowanie sprzed roku (TUTAJ)  i uśmiechnęłam się przy ostatnim zdaniu: "Na przyszły rok planuję coś ekstra...". Chyba jednak nie spodziewałam się, że to będzie rok tak ważny i przełomowy. Rzeczywiście, plany się spełniły z nawiązką.


We wrześniu przeskoczyłam do innego działu. W ten sposób przeszłam z hurtu na detal: rozpoczęłam rzeczywistą współpracę z ludźmi. Teraz staram się zostać dobrym biblioterapeutą. Praca ta sprawia mi mnóstwo radości - chyba się w tym odnalazłam. Mogę teraz wyżywać się i tworzyć spotkania dla dzieci, dla seniorów i osób niepełnosprawnych. Zawsze chciałam pomagać ludziom i teraz właśnie to robię. 

Udało mi się przeprowadzić dwie "akcje" charytatywne - właściwie spontaniczne zrzuty w dobrym celu. W ten sposób przekonałam się po raz kolejny, że ludziom się chce - mimo złowróżbnych analiz społecznych i narzekań całego świata. Spotkałam się z dużą życzliwością i zainteresowaniem problemem. Sama zaś mogłam się przekonać, że działanie na rzecz kogoś innego niż my sami wymagać może sporo zaangażowania i precyzji. Jednak zachęciło mnie to do zostania wolontariuszem - dzięki temu mam nadzieję wyjść dalej niż czubek własnego nosa. 

Wycieczki też były ważne: Praga pod opieką pewnych dobrych duchów (dobrych Bożków :), Wisła w śniegowej kołderce, Tatry po polsku i po słowacku, słoneczne Trójmiasto i wymagający Lwów. Co najważniejsze: nigdzie nie byłam sama :-) W nadchodzącym roku spodziewam się pojechać w kolejne miejsca, także w doborowym, elitarnym gronie.  


To by niesamowity rok - cieszę się z niego i już planuję kolejne ekscesy. Chyba zakończę jak rok temu: Na przyszły rok planuję coś ekstra... To dobrze wróży - ostatnio się sprawdziło. :-)

środa, 28 grudnia 2011

Rutka Laskier, "Dziennik"

Miałam tego nie czytać. Kolejna dołująca książka bez happy endu. A jednak! Lektura zajęła mi około godziny. Byłoby szybciej ale miałam przerwy, gdy podnosiłam wzrok znad książki, by uciec na chwilę do czasów udawanego, plastikowego pokoju. Ale wracałam zaraz, posłuszna czternastolatce. Nie mogłam tego nie dokończyć. Czasem ma się wewnętrzny przymus: ona pisała, ja czytam.

Dziewczynka żyje w getcie - otoczona życiem i śmiercią. Pisze naprzemiennie o agresji nazistów i chłopcu o ładnych oczach i miłym uśmiechu. Zarys fabuły mógłby się wydawać łzawy i melancholijny a jednak pamiętnik jest wyrazisty, ostry jak brzytwa. Rutka nie daje się otoczyć całunem śmierci - odgradza się tarczą życia: kupuje jedwabne pończochy, wychodzi do cukierni, marzy o pocałunku. Chyba dziś trzasnęło mnie wreszcie w głowę, że ludzie 60 lat temu żyli tak samo jak dziś, tylko multimedia mniej były multi. Prawda ta stała się już dla większości truizmem a ja odkrywam ją dość późno.

Chciałam krzyczeć: "Dziewczyno, świat się kończy! Przestań oglądać się za chłopcami!" Ale co ona mogła zrobić? Żyć. Rolą, obowiązkiem czternastolatki jest oglądać się za chłopcami. Ona tylko spełniała swą powinność, mimo fatalnej sytuacji.  Rozczuliła mnie. Nagle zobaczyłam w niej te same rozterki, które ujawniają się we mnie ostatnio. Rutka próbowała je opisać - trochę nieporadnie, z zawstydzeniem -  ale najgłębiej podziałał na mnie wpis najkrótszy: "Janek nie przychodzi...". I reszta strony pusta. To wystarczyło. Straciły wagę zapewnienia, że Janek nie znaczy nic lub nawet jeszcze mniej. Janek był w jej życiu ważny a jego brak zmieniał wszystko. Jak zawsze.

Przerażona czytałam o selekcjach, wywózkach, aresztowaniach. Chciałam pytać "Jakim prawem?". Jakim prawem ktoś wchodzi do cudzego mieszkania, morduje dziecko, gwałci kobietę i zabiera pieniądze? Jakim prawem ktoś mówi człowiekowi, że od dziś jego dom jest tam, nie tu? Jakim prawem ktoś zamyka innych ludzi w komorze gazowej? Wiem, że nad tym ludzkość zastanawia się od dawna i nic sensownego nie wymyśliła. Nie powinnam się burzyć: uczono mnie o teodycei, o niezawinionym cierpieniu. Ćwiczyliśmy na przysposobieniu obronnym nadstawianie drugiego policzka na przemian z rzucaniem się na bagnety . Widocznie nie odrobiłam zadania domowego, należnego każdemu Polakowi: nie napisałam sto razu w sercu "Naszym przeznaczeniem jest cierpieć a życie nie jest sprawiedliwe".  Ale ja zwyczajnie boję się, że któregoś dnia ktoś zgodnie z literą prawa zabije mnie lub zniszczy mój dom. I co po mnie zostanie? Kilka książek, trochę notatek i trzy zdjęcia chudego dzieciaka z niebieskimi ślepiami - wszystko spłonęłoby efektownie.

Tak bardzo nie chciałam znów zanurzać się w getto. Nie chciałam przypominać sobie, że te dziewczyny czuły to, co ja. Wolę przeczuwać, wymyślać sobie, że były stworzone do zagłady, że żyły na 50%, bo i tak czekała je śmierć. Chcę zakrywać uszy, by nie słyszeć, że one miały te same śmieszne plany, co ja - o miłości po grób i szczęściu upartym. Więc jednak wygrywa śmierć, nie życie? Ja nie chcę.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Gruss aus Hindenburg...

Gdzie można pojechać, gdy ma się jeden dzień urlopu? Do Zabrza, rzecz jasna! Niektórzy robią wszystko, by uciec z tego miasta, podczas gdy inni pchają się do niego autobusem marki Solaris bodajże. Pan Przewodnik zabrał niezorientowaną industrialnie dziewuchę oraz zaprzyjaźnionego fotografa do Zabrza. A co może się podobać w Zabrzu? Ano wiele...  Najpierw powitał nas Pstrowski we własnej wielkoformatowej osobie. Prężył się z dumą na cokole, jakby rzucał nam wyzwanie. Poczuliśmy się sprowokowani, więc ruszyliśmy prosto do kopalni, żeby pokazać, na co nas stać. Nie dane nam było jednak zjechać do podziemi i rywalizować z przodownikiem Wincentym - powstrzymał nas ... strajk. Legendarny już, historyczny. Zabraliśmy więc tylko klucze do naszego szczęścia i ruszyliśmy w miasto. Po pewnych perturbacjach z miejscową Matą Hari (lat 64, promili we krwi tylko trochę mniej), dotarliśmy do pierwszej bazy.




     Za krzykliwą, żółtą bramą spał cmentarz żydowski, otulony bluszczem jak kołderką. Ja - zazwyczaj rozgadana do granic (nie)przyzwoitości - zamilkłam i patrzyłam oszołomiona. Zawsze cmentarze były dla mnie miejscem poza czasem - gdzie sekunda upłynie dopiero, gdy coś zbutwieje. Tylko żywi wpadają tu na mikrochwilę i uciekają zaraz do świata rządzonego przez zegary. Na cmentarzu rządzi wieczność. Wędrowałam, zanurzając buty w bluszczu i tuląc oczy do zieleni. Było tam majestatycznie, czarująco, pięknie. Drzewa tworzyły aleję, jakby wskazać miały zmarłym drogę do Pana. Dominowały "zwykłe" nagrobki, mniej było macew. I przy okazji, jak zawsze, wychodzi na jaw, że cmentarze wszystkich wyznań podlegają prawu pieniądza - bogacze mieli piękne grobowce, biedniejsi dużo skromniejsze tablice. To jeszcze ostatni moment, gdy bogacz może pokazać swoją sakiewkę - potem już nie będzie rozliczany z pieniędzy a z serca. Spędziliśmy tam trochę czasu (pięć minut? godzinę? pół dnia?), fotograf skradł kilka widoków, nawet ja coś tam próbowałam zakosić, ale takich miejsc nie da sie zamknąć w dwóch wymiarach zdjęcia. Nie chciało nam się przekraczać znów żółtej bramy, by nie opuszczać morza bluszczu z wysepkami macew i pomników. Ale wreszcie wyszliśmy z Domu Życia. Ja wychodziłam z żalem. W takich miejscach nie bywa się często.



     Potem ruszyliśmy w stronę wieży ciśnień. Po drodze minęliśmy żelazny dom (prototyp domów tanich i szybkich w budowie - ten powstawał 26 dni w latach 20-tych XX wieku). Pomysł ciekawy, ale zapomniano chyba domek pomalować nierdzewną farbą, bo już go użarł ząb czasu. Dotarliśmy do wieży ciśnień, którą pogryzły szczęki czasu i pazerność ludzi. Kiedyś to był cud techniki - teraz pozostałość po cudzie i dowód indolencji miasta. Nikt nie potrafi (czytaj: nie chce) wyremontować wieży, bo wygodniej byłoby pewnie postawić w tym miejscu coś dochodowego. I niszczeje, biedaczka, bo jest mało komercyjna - podnosi tylko ciśnienie miłośnikom historii. W latach świetności pompowano do niej wodę i dzięki niezastąpionej grawitacji woda spływała do osiedla robotniczego. Teraz stoi na wzgórzu i obserwuje, jak wszyscy biegną do pobliskiego hipermarketu na shopping. Wszyscy kupują pomarańcze w promocji, nikt nie chce "kupić" starej wieży.



     Mnie jeszcze zachwycił kościół św. Józefa z 1931 roku. Wg naszego Pana Przewodnika w stylu art deco - nie wiem, ale wierzę autorytetom. Dla mnie to była miniatura romańskich katedr ceglanych w Nadrenii. Ten sam dostojny blask. Ten sam minimalizm w środku - czysta geometria. Jeszcze tylko brakowało mi korony cesarzy niemieckich zawieszonej nad prezbiterium i mielibyśmy Spirę w pigułce. W takim kościele wszystko znaczy - nawet to, czego nie ma. Zanim wejdziemy, trzeba się oczyścić. W dawnych świątyniach służyło do tego atrium - dziedziniec ze studnią. Tam ludzie zdążający do sacrum mogli zmyć z siebie profanum. My teraz mamy namiastkę tego przy wejściu do każdego kościoła. A w Zabrzu mają swoiste atrium - jasny, zadziwiający dziedziniec z krzyżem. To sprawia, że kościół nie zaczyna się zbyt nagle...  Jeśli zaś czyjś zmysł estetyczny rażą cegły różnej barwy i chce składać zażalenie - niech się powstrzyma: każda cegła jest inna, jak i my - grzeszni, półświęci, obojętni, nerwowi, cierpliwi, zabiegani.  Kościół to jedność różnorodności i widać to znakomicie na przykładzie tej świątyni. Nad chórem mają piękny witraż - niebieską rozetę - symbol obecności Boga.
Oczywiście nie zrobiłam tam zdjęć, bo wędrowałam z otwartą buzią i wpatrywałam się w detale.  Więc można posiłkować się TYM LINKIEM
 
     W sumie to nie były wszystkie punkty naszej wycieczki - ale te trzy (cmentarz, wieża i kościół) wywarły na mnie najsilniejsze wrażenie. Zaskoczona byłam, że Zabrze kryje w sobie takie perły. Należało mi się lanie za stereotypowe myślenie. Na szczęście rękoczynów nie było. Pan Przewodnik stosował inne metody wychowawcze ;-)


niedziela, 20 listopada 2011

Powroty

Przez ostatni rok starałam się zapomnieć o Żydach, o mojej fascynacji ich kulturą, twórczością i mądrością. Zapomniałam prawie, że z wypiekami na twarzy słuchałam na krakowskim Kazimierzu pewnego człowieka, który przyjechał z Izraela i opowiadał mi o życiu PRZED a nawet mi złożył pewne życzenia... Zapomniałam, że z grupą Żydów modliłam się psalmami przed starą synagogą, że uwielbiałam słuchać muzyki klezmerskiej i cytowałam sentencje rabinów. Gdy okazało się, że Będzin mnie pokonał i nie potrafię stworzyć wiekopomnego dzieła o żydostwie tego miasta, przeszłam chyba coś na kształt detoksu. Poddałam się, więc zaczęłam powoli unikać "przeciwnika". Potrzebowałam czasu, by przestać patrzeć na Żydów jak na materiał naukowy.

Los jest przewrotny. Przygotowujemy projekt dot. mniejszości narodowych. Zajmę się więc organizacją wydarzeń promujących  m.in. kulturę Żydów. Ucieszyło mnie to. Od razu wiedziałam, kogo chcę do projektu zaprosić i wiedziałam jaki nastrój chcę stworzyć. Tak bliska była mi przecież ta tematyka. Wrócili zatem do mnie - w jarmułce, z pejsami, w surducie lub skromnej sukience. Wrócili bogaci właściciele kamienic i biedni handlarze starzyzną. Wrócili ci weseli, jak na święcie Purim i ci zamyśleni, jak na Jom Kippur. Wrócili i powiedzieli "Szalom".

Nie mogłam udać, że ich nie widzę. Odkurzyłam stare płyty i książki, zasłuchałam się w klezmerskie dźwięki i zaczytałam w mądrościach, wyłuskanych jak bób. Skorzystałam nawet z okazji, by wybrać się wreszcie na wycieczkę śladami będzińskich Żydów. Wróciłam do miejsc, które znałam ale zobaczyłam też nowe. Byłam w siódmym niebie, wpatrzona w przewodnika jak w tęczę, dopóki nie doszliśmy do zdania "Niemcy wkroczyli do Będzina 4 września...". Wiedziałam, że teraz się zacznie: płomienie, krzyki, strzały, strach i ból. Będziemy beznamiętnie szafować liczbami zgładzonych - bo co za różnica, czy zginęło 30 tysięcy czy więcej...

Czasem wolałabym udawać, że nie było płomieni pod zamkiem ani strzałów na mieście, że żadna będzińska dziewczynka nie miała na imię Rutka. Ale to tchórzostwo. Z ulgą zauważyłam, że obecni nie traktowali Holokaustu jak hasła ze słownika, które należy wyrecytować. Może nawet widziałam jakieś przejęcie. Ale jestem krótkowidzem - nie odpowiadam za to, co widziałam. Zazwyczaj traktuje się zabitych jak części składowe "liczby ofiar", zapominając, że to byli ludzie z krwi i kości - z lękami i planami. I ja się buntuję.

Chyba było mi trochę smutno, że odnalazłam znów tych swoich Żydów a już po chwili przyszła Zagłada. A może zakochałam się w skansenie - obrzędowości, ludziach, świecie, których już nie ma... I nie chcę przyjąć do wiadomości, że 70 lat temu nastąpił koniec świata. Ale odzyskałam Żydów i już ich nie oddam. Trzeba znów przyzwyczaić się do komentarzy kilku znajomych "Ty i ci twoi Żydzi". A co tam!

"Jeruzalem, jeśli zapomnę o Tobie, niech uschnie moja prawica" (Psalm 137)

poniedziałek, 31 października 2011

Spowiedź z miłości

Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest.
A czy miłość jest pełnosprawna?
Jaki ma kolor skóry? Jaki kolor oczu?
Czy śmieje się perliście
czy tylko lekko uśmiecha zawstydzona?
Jak się ubiera?
Spóźnia się na autobus? Jeździ samochodem?
Dostaje mandaty?


Moja miłość budzi się rozczochrana. Rezygnuje z makijażu na rzecz wypicia herbaty. Albo rezygnuje i z tego, gdy trzeba biec. Ubiera się tak, by nie zauważał jej nikt, nawet ona sama.
W drodze przypatruje się ukradkiem pasażerom. Często gubi monety, ale potem znajduje banknoty.

W pracy czasem nuci piosenkę, czasem kręci się na obrotowym krześle, często coś pisze na kartce – planuje! Działa „na partyzanta” lub na wielką skalę. Moja miłość uzależniona jest od ludzi: uwielbia z nimi rozmawiać, patrzeć na nich i wąchać ich perfumy. Chce im dodawać otuchy, którą czasem nie dysponuje. Udaje odważną, ale krępuje się wystąpić przed publicznością. A jeszcze bardziej wstydzi się, gdy ktoś chce jej zrobić zdjęcie. Nie chce być zaklinana w papier – „jak schudnę i wyładnieję”. Ale podziwia zdjęcia innych – zwłaszcza szczupłych piękności.

Czasem milczy, gdy powinna coś powiedzieć - bardzo się tego wstydzi. Czasem gada, gdy powinna być cicho. Uczy się, jak przemawiać w słusznej sprawie głosem jasnym i czystym. Ale zdarza jej się chrypka. Potrafi tupnąć nogą, gdy czuje, że tak trzeba. A czasem chowa się skorupę i liczy, że ktoś ją przytuli. Ale kto przytulałby miłość? Dlatego zaklina się, że nie lubi dotyku – ratuje honor samotnej miłości.

Moja miłość zaczyna czytać sporo książek, jednak kończy nieliczne – te najlepsze (jej zdaniem). Nie czyta wielkich arcydzieł – woli chwasty literackie, przeplatane różami dla niepoznaki. Słucha piosenek o życiu i o miłości – samej sobie. Czytuje wiersze – raczej przypadkiem. Marzą jej się podróże dalekie. Albo bliskie – co łaska. Śni o Paryżu, Toskanii i Rzymie. Wyśniła Pragę i Lwów.

Moja miłość ratuje koty, które ją później gryzą. Ma chyba przyjaciół, jeśli tak nazywa się ludzi, którzy potrafią stanąć obok niej na płonącym moście. Chce poznać sprawdzony przepis na sernik po wiedeńsku i pokój na świecie. Kucharką jest średnią. Ponoć wychodzą jej dobre ciasta, ale ich nie piecze. Złotą rybkę poprosiłaby o miłość dla świata, radość dla taty i wieczór przy kominku dla siebie. Ale w złote rybki nie wierzy. Moja miłość zasypia późno. Przed snem rozmyśla i marzy.

Tak, moja miłość jest trochę naiwna i idealistyczna. Obiecuje sobie, że już jutro uratuje świat. I siebie.

sobota, 15 października 2011

Chęci na okrągło, możliwości kwadratowe

       Kilka dni temu odbyło się u nas spotkanie dla osób niepełnosprawnych. Pierwszy raz obsługiwałam platformę, która przewozi ludzi pomiędzy piętrami (to alternatywa dla windy - w zabytkowych kamienicach). Samo naciskanie guzików było całkiem łatwe - wykazałam wybitne zdolności guzikowe. Ale oczywiście włączyła mi się kwadratowatość, czyli wszystkie moje ruchy były niepewne, kanciaste. Pierwsza dziewczyna poprosiła o pomoc we wjechaniu na platformę - byłam tak niezdarna, że dziewczynie spadła torebka z kolan i tu się zakres mojej "pomocy" wyczerpał... Robiłam co mogłam i powoli oswajałam się z ludźmi i maszynami. Pozytywnie nastroił mnie chłopak, który podjechał i, pomijając sztywną formę "pani", zwyczajnie poprosił, bym mu pomogła. Widział moją niepewność, więc dokładnie wytłumaczył mi, co powinnam robić. Tym razem obeszło się bez ofiar.
       Stałam na tych schodach jak wystraszony cielak i wszystkie potknięcia tuszowałam uśmiechem - czyli śmiałam się cały czas... ;-) A do tego ujawniło się moje podglądactwo. Lubię przypatrywać się początkom relacji - gdy obcy ludzie spotykają się pierwszy raz i trzeba coś do siebie powiedzieć. I tu też zerkałam pokątnie, kto jak radzi sobie z nieznajomym 36.6.  Przez moment byłam chyba zdziwiona, że to przebiega identycznie jak u osób pełnosprawnych, z tymi samymi barierami do pokonania. Chyba musiałam przekonać się naocznie, że ludzie nie czują nogami a sercem. My - ludzie ze wsią w korzeniach powoli odkrywamy różne mechanizmy ;-)  Tego dnia chyba ja pokonałam więcej barier niż osoby, które przewoziłam platformą.

czwartek, 6 października 2011

I Love Your Smile

Chyba się starzeję. Zbiera mi się na tkliwe rozmyślania o życiu i szczęściu. Ostatnio trafiłam na piosenkę, która nastroiła mnie dość optymistycznie. Polecam:  I Love Your Smile (klik)      Utwór przeuroczy, wykonawca przystojny, rower klimatyczny. Gdyby mnie ktoś próbował rozśmieszyć akrobacjami na rowerze, chyba upiekłabym mu z wdzięczności szarlotkę. Tak, wiem, teraz się na rowerze nie jeździ. A szkoda. To szarlotki nie będzie... ;-)
Gdy tak słuchałam sobie tego cudeńka muzycznego, zaczęłam się zastanawiać. komu mogłabym to dedykować. Wyszło mi, że wszystkim. Lubę, gdy ludzie się uśmiechają. Nie jestem aż tak naiwna. by wierzyć, że uśmiech oznacza brak problemów. Wiem, że czasem trzeba heroizmu, by zrobić z ust parabolę uśmiechową. Tym bardziej cenię sobie osoby, które to potrafią. Nie myślę tu o tępym lub złośliwym uśmiechu. Chodzi o taki zwykły, choćby delikatny, który ma sugerować, że ktoś cieszy się, że przebywa w moim towarzystwie. 

Z wczorajszego spotkania z Rzecznikiem Praw Dziecka: Ludzie są różni. I mają prawo tacy być.
Rzeczywiście, starzeję się.

środa, 5 października 2011

Będę oceanem...

Ostatnio zaczytuję się bajkami terapeutycznymi. Chwilami wydaje mi się, że tyle już tego znam, że mam już recepty na każdą życiową dolegliwość, od nieszczęśliwej miłości (tylko czy prawdziwa miłość może być nieszczęśliwa?) po menopauzę. Oczywiście przeświadczenie to kończy się, gdy pojawiają się trudności. Albo ja czegoś z tych bajek nie doczytałam albo to otaczający mnie ludzie przegapili ważną lekturę. 
Bajka sprzed lat:

Pewien człowiek wiecznie czuł się przygnębiony trudnościami życia.
Wreszcie poskarżył się znanemu mistrzowi życia duchowego.
-Nie mogę tak dłużej! Życie stało sie nie do zniesienia...
Mistrz wziął garść popiołu i wrzucił do szklanki z kryształowo czystą wodą do picia, która stała przed nim i rzekł:
-To są Twoje cierpienia...
Woda w szklance zabrudziła sie, zmętniała.
Mistrz wylał ją, wziął garść popiołu tak jak poprzednim razem i rzucił ją do oceanu.
W jednej chwili popiół rozproszył się w morzu,a woda pozostała tak samo czysta jak przedtem.
-Widzisz? Każdego ranka musisz zadecydować,czy masz być szklanką wody czy oceanem...

I ja staram się być tym oceanem, nie szklanką. Ale w największym przypływie siły udało mi się zostać na chwilę pokaźną kałużą. Po to, by chwilę później stać się naparstkiem. Może rozwiązaniem problemów jest opanowanie umiejętności destylacji...? ;-)

wtorek, 20 września 2011

Z cyklu Wszystkie dzieci nasze są


Mieliśmy warsztaty. Przyszły przedszkolaki na zajęcia dot. tolerancji. Motywem przewodnim były koty. Dzieci układały łamigłówki oraz poznawały pismo Brailla, czujniki wody i inne udogodnienia dla niewidomych. Był też czas na zajęcia plastyczne, podczas których wszyscy upaćkali się klejem - ale był to klej magiczny - nie zostawił śladu. Jedna z dziewczynek opowiadała, że jej domowego kotka rodzice nazwali Dupek... Gdy w prezentacji multimedialnej pojawił się kiciuś w czarno-białe plamy, mała krzyknęła z entuzjazmem "DUPEK!!!". Nawet palcem pokazała. Przedszkolanki były zdruzgotane a dziewczynka uznała za stosowne krzyczeć tak przy każdym czarno-białym kociaku. Było ich sporo...  (:

poniedziałek, 12 września 2011

Jak mi jest - raport

W ciągu kilku ostatnich dni chyba sześć czy siedem razy pytano, jak mi jest.  Chodzi oczywiście o zmiany służbowe - moje życie prywatne nie jest tak powszechnie znane - na szczęście. A ja sześć czy siedem razy staję jak wryta i nie wiem, co powiedzieć. Powinnam przygotować gotową formułkę, zamiast za każdym razem zastanawiać się na nowo. Bo stracę renomę ;-)

Wszyscy są przekonani, że cieszy mnie ta zmiana. I mają rację. Ale zaraz zaczyna się sugerowanie, że ja jestem taka "fajowa", że owa zmiana nastąpić musiała. Nawet usłyszałam, że szkoda mnie na wypo... I tu zaczynam tupać sandałem. Nikt nie rozumie, że ja Wypożyczalni poświęciłam dużo serca i polubiłam tę pracę. Zżyłam się z ludźmi. Później oczywiście pojawiły się rysy ale to nadawało kolorytu i głębi naszym relacjom ;-) Przecież to właśnie moje wypożyczalniane lobby jakimś cudem doprowadziło do wręczenia mi medalu na scenie bibliotecznej.  Bawiły mnie zewnętrzne komentarze o marginalnej roli wypo w życiu Biblioteki. Ja wiedziałam, że bez udostępniania zbiorów każda bibloteka byłaby tylko muzeum z opcją domu kultury. Miałam "swoich" czytelników i własne metody na rozbijanie skamielin mentalnych. Trafiłam tam jako pisklak, ale uwiłam sobie gniazdo.


Wiem, że będzie ciężko. Nie przekonam nikogo, że nie jestem tak zła jak im się wydaje. Najpierw obwąchiwałam nowe kąty. Szok pojawił się chyba w dniu trzecim, gdy odkryłam, że będę musiała malować farbkami i składać origami. Nie zdążyłam nawet wykrzyknąć, że nie potrafię. Kalinka wyczarowała piękne kwiaty a ja wygenerowałam emo-jeża i szaloną biedronkę z obłąkanym uśmiechem. Pierwsze wrażenia z obserwowania warsztatów pozytywne. W zdumieniu odkryłam tylko, że te spotkania odbywają się pod nadzorem fotografa i trzeba się sporo nagimnastykować, by nie znaleźć się na linii strzału. Z gracją wieloryba unikałam ognia. 




A w weekend  muszę gdzieś wyjechać. Odpocząć od świata.  Najlepiej żeby było nisko, ładnie, bezpiecznie i tanio. Własne łóżko odpada.

niedziela, 4 września 2011

Bibliotekara klasyczna


Poniższy rys powstał w oparciu o wypowiedzi czytelników - użytkowników przeróżnych bibliotek (szkolnych, parafialnych, zakładowych, miejskich, wiejskich, wojewódzkich, powiatowych, narodowych). Wnikliwa analiza zebranego materiału pozwoliła na określenie portretu psychofizycznego bibliotekary bibliotek wszelakich.
Autorka poniższego opracowania chciała kilka razy protestować: zna przecież tak wiele świetnych babek i facetów, których losy zawodowe związane są z książką i rewersem. To osoby sympatyczne, pełne pasji, zainteresowań i przyjaciół. Lubią dobre piwo/wino, podróże, filmy i różnorodną muzykę. Jednak czytelnik swoje wie :-) Zatem poprawiam okulary na nosie i publikuję. Pro publico bono, rzecz jasna.

Stereotypowa bibliotekara:

1)Jest blada - z jej pensji nie starcza na pełnowartościowe posiłki, nie mówiąc już o suplementach diety. Słońca unika - powoduje raka.
2) Nie wyjeżdża na wakacje zagraniczne - wie, że szanująca się kobieta nie posiada paszportu ani prawa jazdy.
3) Zazwyczaj nie maluje się - przecież to niemoralne!
4) Włosy ma spięte w legendarny kok.
5) Nosi długie, bezkształtne spódnice i bluzki w odcieniach od "szarości manuskryptu" do "żółci starej gazety". Żadnej biżuterii!
6) Obowiązkowo nosi grube okulary - w domu czyta przecież przynajmniej do północy stare książki (przy świecach!) a szkła kontaktowe uważa za wynalazek szatana.
7) Za mąż nie wychodzi - nie spotkała na swej drodze Romea, Judyma czy choćby Bogumiła Niechcica. W zasadzie nie spotkała nikogo poza czytelnikami.
8) Słucha muzyki bardzo klasycznej. Raz (na dancingu) nieświadomie zaczęła wystukiwać rytm nowoczesnej piosenki swym bucikiem, ale wyspowiadała się z tego na trzech kolejnych spowiedziach.
9) Wypija hektolitry kawy, zagryza to naczepą ciasteczek.
10) W szufladzie służbowej trzyma: dziesięć ołówków, trzy gumki do ścierania, siedem długopisów, linijkę, która służyła do odcinania kartek na mięso jeszcze w stanie wojennym, mnóstwo rewersów, gumki-recepturki oraz zakamuflowaną pod rewersami książkę "Jak zdobyć mężczyznę i nie stracić honoru" - przereklamowana!
11) Raz "weszła do internetu" na stronę wyszukiwarki. Chciała wpisać słowo "bibliotekarka", ale przy BI... ten szatański pomiot podpowiadał "biseksualizm" i "biust". Od razu rozpoznała teren diabła (bo co ma wspólnego bibliotekarka z biustem?!), więc wyszła spłoszona.
12) Owszem, potrafi obsłużyć komputer (POWER - ESCAPE - RESET), ale wie doskonale, że to narzędzie zbędne - złodziej czasu. Dlatego przy katalogowaniu zbiorów nie wprowadza opisów bibliograficznych do bazy komputerowej - ogranicza się do sporządzania zgrabnych kart z nieczytelnym adresem książki. Jak jeden z drugim będzie potrzebował książki to się do biblioteki pofatyguje!
13) Uważa czytelników za element dla biblioteki zbędny a nawet wrogi. Zmuszona sytuacją wydaje niewinne książki w umorusane tłuszczem i czekoladą czytelnicze łapy. Przy zwrocie uważnie ogląda każdy wolumin, próbując ustalić, przy jakim posiłku powstała dana plama.
14) W przypadku braku plam/zagięć krzyczy na petenta, że wypożyczył i nie przeczytał książki!
15) Ulubiony kolor: szary;    w przypływie szaleństwa: granatowy
16) Hobby: podlewanie paprotek.
:->

niedziela, 7 sierpnia 2011

Morze, nasze morze

PONIEDZIAŁEK

Przedstawiam tu opis części wyjazdu na górę mapy. W dniach 29.07-5.08.2011 razem z druhem Marcinem (moim zdeklarowanym "tylko i wyłącznie przyjacielem" - żeby nie było!) zwiedziliśmy Toruń, Trójmiasto i Malbork. Było mocno! Omal nie wróciłam po trzech dniach wściekła do domu!! Ale moja cierpliwości i wyrozumiałość wobec ludzkich niedoskonałości sprawiły, że mogłam do końca delektować się wyjazdem i nawet nie odstrzeliłam Marcinowi głowy ;-) Tu opisałam pobyt w Trójmieście, gdyż obfitował w największą liczbę wydarzeń. Po Lwowie wszystko mogłoby mi się pomieszać ;-) Część zdjęć robiona moją komórką, więc jakość średnia. Trzeba się domyślać!


Z Torunia ruszyliśmy do Gdyni w poniedziałek rano. Po czterech godzinach pociągowego telepania dotarliśmy na remontowany dworzec gdyński. Kolejne 20 minut zajęło nam wydostanie się z tego labiryntu, bo administratorzy uznali, że błąkanie się po brudnym dworcu to fajna zabawa i dobre tablice informacyjne zepsułyby efekt... W Informacji turystycznej pani praktykantka zachęcała nas do odwiedzenia Domku Abrahama. Coś nas podkusiło, by spytać o tego człowieka. No to się dowiedzieliśmy, że "Pan Abraham to był taki pan, który mieszkał w tym mieście, kiedy tu jeszcze była wieś. To człowiek zasłużony dla tych ziem.". Mnie całkowicie wystarczyło! Pani praktykantka szukała jeszcze pomocy w Wikipedii ale nawet ten portal nie podałby trafniejszego opisu pana Abrahama.

Po zakupach w Biedronce poszliśmy do Akwarium/Oceanarium. Spodziewałam się wielkich szyb, za którymi będą pływać wściekłe rekiny i wszystkie inne stwory morskie. Naoglądałam się chyba amerykańskich filmów. Największa ze wszystkiego okazała się kolejka do kasy. Same wystawy średnie: sporo teorii, tablic informacyjnych, szkiców poglądowych. W akwariach zwierzątka raczej małe niż duże: karpie, płocie, węgorze, sumy, żółwie, jedna anakonda, sporo rybek znanych z domowych hodowli. Kręciły się nawet dwa rekinki - takie miniaturki rachityczne. Byłam srodze zawiedziona. Moją radość wzbudziły jedynie kolorowe, wesołe rybki na końcu wystaw. Uparcie robiłam im zdjęcia aparatem w komórce, ale tęczowe dziady nie rozumiały, że trzeba się na chwilę zatrzymać do zdjęcia, bo wyjdzie niewyraźne... Najbardziej polubiłam dwie: żółtą i niebieską. Nadałam im nawet imiona: Cytrynka i Denaturacik (:




Następnie udaliśmy się na powitanie morza. Ja zjadłam watę cukrową (ale małą, bo jestem na diecie!) i szczęśliwa polazłam do wody. Podwinęłam nogawki, ale raczej symbolicznie, bo i tak miałam spodnie mokre do kolan. Marcin został na ręczniku na piasku i po chwili jakiś łabędź zaczął krążyć wokół niego zalotnie... Uznał go chyba za całkiem niezłą samicę. Wolałam im nie przeszkadzać w tych intymnych chwilach i dalej myłam nogi w morzu. Gdy uznałam, że są czyste, mogliśmy przejechać SKM do Gdańska.

Tu już było lepiej: dworca nie remontowano a panie z Informacji turystycznej lepiej korzystały z Internetu. Pospacerowaliśmy po wieczornym mieście, odkryliśmy darmowe toalety przy Jarmarku Dominikańskim (hurra) i poszliśmy do schroniska. W pokoju zastaliśmy już dwóch chłopaków. Mnie to lekko zaniepokoiło - obcy mężczyźni - trzeba wszcząć alarm! (Będą imprezować? Narkotyzować się? Urządzą orgię? A zaproszą mnie?)  Ale okazało się po kilku minutach, że to bardzo sypatyczni ludzie - żaden nie chciał nas zabić ani okraść, nawet nas nie torturowali. Zero narkotyków, orgii nie zapamiętałam. Tomek i Paweł  przyjechali na trzy dni do Trójmiasta z... chyba z okolic Pułtuska. Ja i tak ochrzciłam ich mianem "Warszawka" (tam studiowali) i z tej nomenklatury nie zrezygnowałam do końca pobytu.

WTOREK
Rano Marcin zadeklarował, że będzie cały dzień zwiedzał zabytki. Ja już dużo wcześniej ostrzegałam go, że będę raczej stałym bywalcem plaży sopockiej i poprosiłam tylko, by wyjaśnił mi jak dojść do dworca PKP a ja już będę szczęśliwa. Od lat wiadomo, że jestem geograficznym debilem i zgubię się nawet w drodze z przedpokoju do kuchni, więc tłumaczenia Marcina wydawały mi się ... nielogiczne. Pewnie rozpłakałabym się, powtarzając przez łzy, że "ja chcę na plażę", ale tu odezwali się chłopcy. Okazało się, że jadą do Sopotu na molo, więc mogłam ich śledzić i tym prostym sposobem dojść do plaży :-) Genialne!


W Sopocie namierzyliśmy z Pawłem i Tomkiem Monciak, weszliśmy do Krzywego Domku, który w środku okazał się prosty (ale oszustwo!)


 i dotarliśmy bezkolizyjnie na molo. Tu panowie zgodzili się na godzinne, bezowocne łażenie ze mną po plaży. Z Tomkiem zbudowaliśmy Pałac Kultury i Nauki z piasku. Paweł - jako inżynier - nadzorował realizację tego ambitnego projektu. Niestety, przy pracach wykończeniowych bryła się zawaliła, więc honorowo przekształciliśmy PKiN w piramidę i tym razem udało się.




 W rewanżu ja polazłam za chłopakami na molo. Godzinę snuliśmy się po kolejnych pomostach, by w pełni wykorzystać opłatę 5.50zł. 

Po tym spacerze chłopcy ruszyli via Gdynia na Hel a ja via piasek do morza. Jeszcze pomogłam pani ratownik przetransportować hamburgery na stanowisko Słonecznego patrolu. Następnie zjadłam rybkę. Tu spotkałam być może miłość swojego życia. Przystojny blondyn podszedł, lekko szturchnął mnie w ramię i zawadiacko patrzył mi w oczy. Spytałam, czy chce ze mną poczytać książkę, ale on dalej w milczeniu patrzył na mnie. Uparty! Niestety, na drodze do szczęścia stanęli jego rodzice. Byli przeciwni naszej miłości. Wołali go, ale on dalej mi się przypatrywał. W końcu wzięli na ręce dwuletniego Łukaszka i odeszli. Po rybce wyłożyłam swe bibliotekarskie ciało na piachu. Miałam nasmarować się olejkiem, ale jakoś... skupiłam się na rozmyślaniach o życiu. A rozmyślania o życiu mają to do siebie, że nie można ich przerywać na takie prozaiczne czynności jak smarowanie olejkiem. Gdy skończyłam rozmyślania, posmarowałam czerwoną skórę. Chyba trochę za późno - bolało cztery dni.


Późnym popołudniem wróciłam do Gdańska, przespacerowałam się starówką i poszłam na zakupy. Przy kasie zrobiło mi się słabo. Na szczęście powodem osłabienia nie był wysoki rachunek. Chyba kilka godzin w ostrym słońcu odcisnęło piętno na moim funkcjonowaniu... Tu powinnam wpleść opowieść o przystojnym brunecie/blondynie/szatynie, który ruszył mi na ratunek, chwycił mnie, gdy mdlałam i ocucił pocałunkiem. Nic takiego nie nastąpiło. Otrząsnęłam się zatem, otarłam pot z czoła i poszłam do schroniska - bez przystojniaka u boku. Wieczorem, czerwona jak Indianin, smarowałam obolałe ciało gdzie się dało - bo nie wszędzie się dało...




ŚRODA
Rano wiedziałam, że całego dnia na plaży spędzić nie mogę - paliły mnie nogi a przy tym spuchły i miałam dwie bańki zamiast kostek. Potoczyłam się więc na miasto, zrobiłam kilka zdjęć gołemu Neptunowi, powęszyłam wśród błyskotek na jarmarku i ruszyłam do Bazyliki Mariackiej, którą zwiedzałam już w towarzystwie "Warszawki". Chłopcy mieli więcej sił niż ja, więc skusili się bez wahania na wspinaczkę na wieżę kościelną. Chciałam coś powiedzieć o bolących nogach i lęku wysokości ale nie zdążyłam. Zanim się zorientowałam, już maszerowałam po schodach na górę. Schodów było mnóstwo - zadyszka złapała mnie od razu. Ale dalej gadałam jak najęta - byle zagadać strach ;-) Na górze zerkałam niepewnie na widoczki - wolałam się nie przyznawać, że panicznie się boję. Zrobiliśmy sobie nawet wspólne zdjęcie, dokumentujące, że przeżyliśmy wspinaczkę. Zejście było dużo przyjemniejsze.




Znów trafiliśmy przed oblicze Neptuna, bo Paweł miał dziwną potrzebę spotkania z tym gołym facetem ;-) Później odprowadziliśmy Pawła na PKP (strzelając po drodze kilka frapujących zdjęć)



...i ruszyliśmy z Tomkiem na spotkanie z historią, na wystawę Drogi do Wolności nt. Solidarności i życia codziennego w latach 70' i 80'. Wystawa była świetna - interaktywna. Mogliśmy wpisać się do księgi skarg i wniosków w restauracji, podziwiać dawną toaletę, pobuszować w sklepie o pustych półkach, położyć na pryczy w celi internowanych i podglądać podpisywanie porozumień sierpniowych.







Dołączył do nas Marcin. Odprowadziliśmy kawałek Tomka w stronę PKS i znów jakimś cudem znalazłam się na plaży w Sopocie... Gdy próbowałam wejść do wody, usłyszałam gwizdek ratownika. Facet sygnalizował, że się poddaje i idzie do domu. Normalnie uciekł!!! Do wody nie weszłam - ryzykować nie będę!


W nocy obudziło mnie stukanie. Ktoś walił butem w metalową poręcz łóżka. Okazało się, że starszy pan walił w łóżko Marcina. Uznał, że Marcin nie pozwala mu spać, bo chrapie... Na to podniosła się jedna z nastolatek i zaczęła tłumaczyć starszemu, że to on chrapie i nie pozwala spać reszcie. Starszy pan dalej walił butem w łóżko Marcina a dziewczyny krzyczały. Obudził się Marcin i też krzyczał. Tylko ja leżałam cichutko. Uspokoiło się. Nad ranem znów starszy pan zaczął krzyczeć. Tym razem zwracał uwagę dziewczynom, by nie szeptały. Dziewczyny też w krzyk. A ja leżałam w łóżku i rozmyślałam nad tym, że życie jest skomplikowane... ;-) Rano starszy pan skarżył mi się, że ta młodzież... Potem dziewczyny przyszły opowiedzieć mi, jaki ten stary jest niefajny, bo śpi prawie nago - ma koszulkę, która niczego nie zakrywała dostatecznie... Ja oczywiście niczego nie zauważyłam, ale to pewnie przez mój słaby wzrok ;-) Na koniec przyszedł Marcin  też wylał swoje żale. A ja byłam niewyspana.

CZWARTEK
To był dzień na zakup pamiątek, błyskotek i wysyłkę kartek. Jak zwykle kupiłam kwintesencję kiczu. (Bliscy już się przyzwyczaili chyba, że dostają ode mnie z wyjazdów najgorszą tandetę. Z Warszawy przywiozłam Marcinowi PKiN w szklanej kuli ze śniegiem. Mina Marcina - bezcenna. Kula przypadkiem po kilku dniach spadła i rozbiła się...) Gdy już kupiłam wszystko, co pozbawione było piękna i stylu, znów spotkałam się z Marcinem i ... pojechaliśmy na plażę ;-)


Tym razem weszłam do wody, nawet przez ok pół godziny oddawałam się prymitywnej rozrywce skakania przez fale. Marcin był poruszony. Krzyczał, że jestem niemożliwa. Miał pretensje, że chcę go utopić. Nie miał dowodów!!! Ja tylko czułam się niepewnie i nie wiedziałam zbyt dokładnie, kiedy należy skakać. Na wszelki wypadek zamykałam oczy na widok fali. Jakoś przeżyłam. Ratownicy czuwali. Marcin też. Wróciliśmy do schroniska i przed zaśnięciem wydawało mi się, że jak podskoczę to uniesie mnie fala...  Tym razem starszy pan spał spokojnie, ale rzeczywiście niemal nago...  Rano ruszyliśmy do Malborka.



sobota, 6 sierpnia 2011

Morza szum, ptaków śpiew...

Dwa kwiatki z podróży:




Oto wróciłam z Gdańska. Jak się wyśpię, napiszę obszerną, emocjonującą relację z wyjazdu, pełną ognistych zdjęć i opisów płomiennych romansów (coś wymyślę - jestem filologiem i szydełkowanie słowne to mój fach wyuczony!). Ale teraz przychodzi mi do głowy jedynie kilka refleksji.
Pojechałam tam, by zrobić porządek z sobą. Widziałam na filmach jak bohater spaceruje po plaży, zachodzące słońce oświetla jego sylwetkę a on MYŚLI... Wystarczy kilka kilometrów i ma już rozwiązanie swoich problemów. Fale ukoiły ból, mewy dodały otuchy - cud! Ja też tak chciałam: wykombinowałam, że przejdę z Sopotu do Gdańska i po drodze olśni mnie, odmieni. Wrócę z plaży jako zupełnie inny człowiek... Chyba liczyłam, że po drodze utoną moje kompleksy, lęki, nerwy i pretensje do całego świata. Ale one mają świetną wyporność. Jednak dobrze się stało, że pokonałam niechęć pt. Jestem Za Gruba By Pokazać Się w Stroju Kąpielowym i jednak dotarłam na górę polskiej mapy.

Do samego spaceru nie doszło. Okazało się jednak, że walczyć ze sobą można nawet w odległości kilku kilometrów od linii brzegowej! Rozmyślania doganiały mnie na jarmarku dominikańskim, w kościele mariackim, nad Motławą, w schronisku późną nocą a nawet na molo. I gdzieś mi ciągle dzwoniło, że trzeba nauczyć się zamykać pewne etapy, bo stojąc w drzwiach dużo nie ugram, tylko sobie palce przytrzasnę i zaboli jeszcze bardziej. Ze smutkiem skonstatowałam (mądre słowo!), że oto związek "na wieki" się rozpadł i teraz jedyne, co mogę zrobić to budować z tą osobą mądrą przyjaźń. "Tylko" muszę uporać się z nerwami i chronicznym  prychaniem oraz ustalić z tą osobą kilka zasad (o, asertywności!)

Powinnam dziękować niebiosom za instytucję przyjaciółki. Gosia potrafiła bez zmrużenia oka powiedzieć mi, że jestem "piękna, urocza, mądra i ciepła", co ma chyba sugerować, że książę z bajki z pewnością już wsiada na konia - albinosa i rusza w moją stronę. A ja patrzę w Gosię niebieskimi ślepiami i ... pierwszy raz jej nie wierzę... W czasach wszechobecnej demokracji książęta to gatunek na wymarciu.

Podsumujmy:
- cudowna metamorfoza wśród krzyku mew nie nastąpiła
- oswoiłam się jednak ze świadomością, że jestem sama (mogłabym nawet na fb kliknąć,że jestem "wolna" ale... po co?)
- uczę się asertywności - to coś pomiędzy tępą uległością a fukaniem
- schodzi mi skóra z nosa


wtorek, 19 lipca 2011

Księżniczka i groch

Zrozumiałam, co znaczy samotność w tłumie. Wcześniej potrafiłam tylko podać definicję, teraz to czuję. Wokół widzę sporo osób, które są dla mnie życzliwe. Widzę kilka, które chcą mi pomóc, garną się do mnie i proponują wspólne spędzanie czasu. I chwała im za to, że mam do kogo buzię otworzyć i z kim czasem pomilczeć. Ale jednak miotam się po mieszkaniu/bibliotece (zależnie od pory dnia) i zastanawiam się, jak ubogacić moje życie. Bo jest jakieś takie szare, może w sepii. 

Pierwszym pomysłem na poprawę samopoczucia (wymuszonym koniecznością) było sprzątanie ciuchów. Nagle okazało się, że mam milion skarpetek, z tego ok 500 tyś. nie ma pary. Moja skłonność do chomikowania sprawia, że chciałabym samotne skarpetki schować, bo "może kiedyś znajdzie się para"... Ale podjęłam dorosłą decyzję i skarpetki wyjechały specjalnym transportem na okoliczny śmietnik. Pora jeszcze pożegnać się z bluzkami sprzed 10 lat, gdy byłam szczupła ("zostawię je jeszcze rok - może schudnę"). 

Teraz w mieszkaniu wygląda przestronniej (ale akcja "sprzątanie mikroświata" trwa). Nadal jednak odczuwam dyskomfort. Odczuwam brak, niespełnienie. "Życzliwy" twierdzi, że to mój zegar biologiczny tyka i ciało domaga się reprodukcji. :-) Ale to chyba nie tak - raczej moja dusza domaga się re-produkcji, działania, zmieniania świata. Coś mnie uwiera, jak ziarnko grochu słynną księżniczkę. Ale może musi uwierać. Gdyby nie groch - owa księżniczka byłaby anonimowa. A tak mamy księżniczkę na ziarnku grochu.

Rok temu, gdy rzucałam z hukiem doktorat, obiecałam sobie więcej podróżować - trochę tych wyjazdów się nazbierało. Praga, Warszawa, Wisła, Zakopane, wkrótce Lwów. Może teraz pora podjąć decyzję o jakimś wolontariacie, działaniu dla innych. Ile można wpatrywać się w czubek własnego nosa, choćby nie wiem jak piękny on był...?  "Chcę zostać porządnym człowiekiem. Szukam wspólnika - nie będę się sam wygłupiać". Właśnie.

czwartek, 30 czerwca 2011

Kto do Lwowa?

Witajcie,

miałam napisać o wyjeździe w takiej formie, by wszyscy mogli brać udział w tworzeniu planu pobytu we Lwowie. Zatem piszę tu - innego pomysłu nie mam ;-)

Wyjazd do Lwowa będzie w poniedziałek 8 sierpnia. Musimy na 21:50 dostać się do Krakowa, bo z miasta Kraka odjedzie autokar z rezerwacją dla nas. O 6 rano (we wtorek) powitamy Lwów(chyba że na granicy będziemy koczować dłużej). Czyli poznamy miasto o poranku.  Musimy dojechać do centrum, gdzie mamy wynajęte spore mieszkanie (ponad 100 m.kw.) za 180 zł za dobę. Czyli koszta dzielimy na ilość uczestników tej elitarnej wyprawy. Jeszcze ustalamy, czy mieszkanie będzie od rana czy od g.12.

Link do mieszkania   TUTAJ 

Moja wizja jest taka, że raczej od rana do wieczora zwiedzamy.Z przerwami na posiłki. Ale dajemy sobie duuużą swobodę (jak ktoś woli w pojedynkę, dwójkami chodzić to czemu nie). Marek zna świetnie historię, przez co okrasi wędrówki anegdotami (na to liczę). Zwiedzanie obejmuje codzienne piwo/wino/sok i degustację lokalnych specjałów  ;-)  Nawiązałam kontakt z pracownikami Radia Lwów - wśród nich są profesjonalni przewodnicy, więc moglibyśmy skorzystać np. z jednodniowej opieki takiego przewodnika - Polaka. Ustalam koszt takiej usługi.

Do zwiedzania jest mnóstwo - całe stare miasto jest na UNESCO. Ale będziemy zwiedzać bez stresu, że trzeba wszystko "zaliczyć". Spróbujemy też poczuć klimat miasta...

Z najciekawszych zabytków:

-Katedra Łacińska
-Katedra ormiańska
-Sobór św Jura
-RYNEK z Ratuszem
- Promenada Wolności
- Cerkiew Wołoska
-Cmentarz Orląt, Cmentarz Łyczakowski
-Muzeum Historyczne we Lwowie
-Muzeum Historii Religii
Zresztą, Wikipedia opowie to ciekawiej... Lwów


Warto spojrzeć na stronę:   http://ct.lviv.ua/pl  zwłaszcza na podstronę: http://ct.lviv.ua/pl/culture%20
Polecam też listę : http://www.lwow.com.pl/linki.html%20

Możemy skorzystać z jednodniowych wycieczek poza miasto... Np zwiedzanie zamków okolicznych. Ale nie wiem, czy uda się znaleźć coś w naszym języku.

Wracamy w niedzielę wieczorem. Czyli w poniedziałek 15.08.11 zawitamy do Katowic. Szczęśliwi, wypoczęci, ubogaceni wyjazdem   ;-D

Koszt:
Przejazd: w dwie strony ok 210 zł (2x90 zł + 2x dojazd do Krakowa).
Nocleg: zależnie od ilości osób. Przy 5 uczestnikach wynosi 36zł za dobę, ale jeśli ktoś jeszcze się zdecyduje, koszta się obniżą. Jedzenie we własnym zakresie. Bilety wstępu także. 

W tym momencie zdecydowanych na wyjazd mamy pięć osób( Ania, Iwona, Paulina, Adam i Marek). Dlatego możemy jeszcze "przygarnąć" osoby zainteresowane...

Formalności: aktualny paszport. Nie trzeba mieć wizy.

UWAGA! Dla chętnych możliwy powrót przez np. Sandomierz albo Zamość ze zwiedzaniem...

Ewentualne pytania:  0791-962-202.

środa, 29 czerwca 2011

Kaczka po góralsku, czyli migawka

Byliśmy w górach. W piątkę. Każdy w innym wieku, z innymi oczekiwaniami, z inną kondycją... A ja oczywiście chciałam, by każdemu było miło i przyjemnie. Przypatrywałam się, kto szuka dodatkowych rozrywek, kto ma nos przez moment zwieszony na kwintę, kto chwilowo się zmęczył. Wystarczyło jedno stęknięcie a ja zamierałam, bo chciałam, by było idealnie. A tu się nie da, bo każdy ma prawo do zmęczenia. Tego dnia wędrowaliśmy ceprostradą - przez Dolinę Chochołowską. Poziom skomplikowania szlaku odpowiadał naszym umiejętnościom... Ale ja stresowałam się, bo niektórzy mieli wyższe (!) aspiracje i ja nie wiedziałam, jak zaspokoić potrzeby każdego z nas.  A sama chciałabym wędrować spacerkiem i spotkać prawdziwych górali, nie takich made in China. W pewnym momencie podeszła do mnie Gosia i opowiedziała bajkę. Uwielbiam bajki!

*****************************************

Kaczka napisała piękne ogłoszenie. Wykaligrafowała poszczególne słowa i powiesiła na płocie. Teraz każdy mógł przeczytać:

"Dziś po zmroku zapraszam na wspólne oglądanie gwiazd. Przyniosę ciasteczka"

Kaczka wędrowała po podwórku. Podszedł do niej kogut i mówi:
- Kaczka, widziałem twoje ogłoszenie. Ciekawa propozycja.
- Przyjdziesz? - spytała kaczka z nadzieją
- Nie mogę po zmroku, muszę wcześnie wstawać. Gdybyśmy spotkali się popołudniu, to przyszedłbym.
- Ale wtedy nie będzie gwiazd...
- Ja po zmroku nie mogę. Jak chcesz.

Kaczka chciała spędzić czas z kogutem, więc wróciła do ogłoszenia, przekreśliła słowa "po zmroku", wpisała "o obiedzie". Wykreśliła też z żalem wzmiankę o gwiazdach i poszła dalej. Spotkała gęś.
- Kaczka, widziałam ogłoszenie. Fajne. Ale ja nie lubię ciasteczek. Będą paluszki?
- Ja uwielbiam ciasteczka, już je przygotowałam. Nie mam paluszków - kaczka próbowała się tłumaczyć.
 - Ja ciasteczek nie chcę. Przyjdę jeśli będą paluszki - zakończyła gęś.
Kaczka podeszła do ogłoszenia, wykreśliła "ciasteczka", wpisała paluszki i poszła znów na spacer. Spotkała świnię.
- Kaczka, fajne te spotkanie się kroi. A będzie alkohol?
- Alkohol? To miało być spokojne spotkanie grupy znajomych. Po co alkohol?
- Po co spotkanie, jak nie ma alkoholu? Na spotkanie o suchym dziobie/ryjku nie przyjdę - świnia stwierdziła kategorycznie.

Kaczka wróciła do ogłoszenia i dopisała, że będzie alkohol. Niech mają. Spojrzała na ogłoszenie - już nie było takie ładne. Pokreślone, całkowicie różne od tego porannego. Ale czego się nie robi, by innym było miło. Kaczka ruszyła przez podwórko z dziobem spuszczonym na kwintę. Spotkała czarnego kota.

- Kaczka, świetny pomysł z tym spotkaniem! Gwiazdy, ciasteczka... Przyjdę!
- Nie będzie gwiazd, bo kogut musi się wyspać, nie będzie ciasteczek, bo gęś ich nie lubi ale będzie alkohol, bo świnia chciała.
- A ty, kaczka? Czego ty chcesz?
- Ja chcę oglądać gwiazdy po zmroku i jeść ciasteczka...
- To tak zrób!

Kaczka zdjęła pokreśloną kartkę i wstawiła nowe ogłoszenie:

"Dziś po zmroku zapraszam na wspólne oglądanie gwiazd. Przyniosę ciasteczka"  

*********************************************

A my rozdzieliliśmy się. Adam wybrał drogę na przełęcz, Tymek z tatą pojechali rowerem a my z Gosią wędrowałyśmy spacerkiem, rozmawiałyśmy o życiu i u prawdziwej góralki kupiłyśmy prawdziwą żentycę ;-)

Suum cuique! (poprawiłam)

czwartek, 16 czerwca 2011

Lola czyli happy end

Lola zyskała nowy dom, by przekonać mnie samą, że istnieją szczęśliwe zakończenia. Gdy miałam kilka lat i CV nie chciało układać się jak w bajce, marzyłam, że kiedyś będę "duża" i sama będę pisała swój życiorys. Teraz mam "swoje lata" i trochę zmarszczek mimicznych a oczywiście CV plącze się jak słuchawki w kieszeni. Ale robię co mogę. No, może nieco mniej. I Lola zjawiła się, by pokazać mi, że da się zadziałać i pomóc. Miałam władzę, by wykreować życiorys małej kotki, przetrzymywanej w tragicznych warunkach. Uparłam się, że musi się udać. 

Właściwie Lola nie była Lolą, dopiero pewna fajna osoba odkryła, że Lolka nosi w sobie potencjał LOLOWATOŚCI. Moja natura ślimakożółwia ("schować się do skorupy i czekać") nakazywała mi oddać Lolitę prawowitej właścicielce, która wsadziłaby ją znów do zamkniętej torby na szesnaście godzin na dobę i Lolka znów byłaby niedożywiona i wystraszona. Jednak świadomość, że trzeba się sprzeciwiać złu, nie pozwalała bezczynnie patrzeć. Mój Przyjaciel powiedział kiedyś, że chciałby mieć na nagrobku napis "Starał się". Ja wolałabym "Wreszcie się wyśpię". Ale podzielam zdanie M., że starać się trzeba. I nie mogłam zrobić świństwa Lolce, której pierwszego dnia obiecałam nowe życie. Obiecałam!

Po kilku tygodniach stresu (oraz wsparcia Pewnej Osoby), po konfrontacji z właścicielką i mozolnych poszukiwaniach domu dla kociej nieletniej, zawiozłam nieświadomą niczego Lolitę na wieś. Mój Tata uwierzył, że rozbrykana kotka to idealny prezent na jego urodziny. Nawet złamana ręka nie była przeszkodą. Lola szybko stała się panią na naszych jankowickich włościach. Biegała od piwnicy po strych, sprawdzając, gdzie jeszcze jej nie było w ostatnich pięciu minutach. Bawiła się w chowanego i miała pretensje, jeśli nie chcieliśmy jej szukać po raz siedemnasty! Obierała z nami ziemniaki, smażyła kotlety, piła herbatę. Po nocnych manewrach nie żył bukiet suszonych kwiatów. Wazon przeżył. Słuchawki do mp3 uznano za zaginione a Lola nie chciała w tej sprawie zeznawać... Przeciągała się na łóżku.

Po dwóch dniach zostawiłam ją w nowym domu, zajętą oswajaniem nowego życia. Teraz odbieram telefony od rozbawionego rodzica, który opisuje kolejne akrobacje kici. O złamanej ręce nawet nie wspomina...
Zatem Lola stała się idealnym prezentem dla Taty. A Tata dla Loli.

Paulina vs. reszta świata 1:0


poniedziałek, 13 czerwca 2011

Rzymski romans

Idę sobie do pracy. Słońce świeci zachęcająco, ptaszki szczebioczą urokliwie. Widzę skuter - taki włoski prawie. Lubię oglądać włoskie skutery, kojarzą mi się z romantycznym Rzymem, pięknymi mężczyznami i rajdem wąskimi uliczkami za plecami ukochanego. A tu skuter w centrum Katowic :-)

Prowadzi całkiem przystojny brunet. Opalony. Ewidentnie Włoch! Przyjechał skuterem na Śląsk, by zabrać mnie do słonecznej Italii. Spoglądam na niego - muszę zobaczyć, czy oczy też ma włoskie - ma! Zerkamy na siebie przez chwilkę. On przygląda mi się - chyba domyślił się, że rozpoznałam w nim ucieleśnienie mych marzeń rzymskich. Odwróciłam głowę i ruszyłam w kierunku biblioteki - byłam już blisko. Przecięłam park i docierałam już prawie do wrót mej Książnicy, gdy usłyszałam warkot. Mój Romeo (tak, tamten był z Werony, ale z perspektywy Śląska to prawie Rzym) jechał ścieżkami parkowymi i ewidentnie kierował się w moją stronę!!!

Podjechał, zdjął kask i wyciągnął dłoń:

- Michał jestem.

Mało włoskie imię, ale co tam. Nie wybrzydzajmy! Grzecznie podałam łapkę i wydukałam, jak mi rodzice na chrzcie dali:

-Paulina...

-Czy my się nie znamy? Wydajesz mi się dziwnie znajoma...

Tu obudziła się moja słowiańska, nieposkromiona natura. Spojrzałam dziko i powiedziałam:

- Nie! Nie znamy się!

Mój kochaś próbował dalej. Przecież olśniła go moja uroda:

- A może jednak? Ja Cię kojarzę, gdzieś Cię widziałem...

Zakończyłam ostro:

- To pomyłka!

I uciekłam w stronę biblioteki, uważając, by pantofelka nie zgubić. 


Cała sytuacja  nie jest moim snem ani marzeniem. Wydarzyła się dziś, ok 12.05 w parku przy bibliotece. I jak ja mam wyjść za mąż?! :-)

poniedziałek, 23 maja 2011

"Kto nie skacze, ten z policji!"

Wczoraj wracałam z pracy z kibolami. Nie nazwałabym ich kibicami, chociaż stosunek do języka i słów mam raczej luźny. Do autobusu wepchało się ok czterdziestu chłopaków, naginając prawa fizyki - autobus wydawał się zatłoczony, zanim chłopcy rozpoczęli abordaż. A jednak wszyscy się zmieścili! 

Ruszyliśmy i wesoła gromadka rozpoczęła śpiewy regionalne. Najpierw poinformowano wszystkich pasażerów, jakim barwom kibicują młodzieńcy ("Zagłębie!!! Sosnowiec!!!)". Następnie wyrażono niezadowolenie z obecności policji, która uparcie jechała za naszym pojazdem. Pod adresem stróżów prawa posypały się inwektywy oraz wyrazy buntu przeciwko nadmiernej czujności służbo mundurowych.

Później nastąpiła przerwa na aerobic. Chłopcy zaczęli rytmicznie podskakiwać, zachęcając innych okrzykiem "Kto nie skacze, ten z policji!" Skakał cały autobus, bo chłopcy swoje ważyli. Gdy już się zmęczyli, podjęli dyskurs na tematy polityczne. Zdecydowana większość zebranych była nieprzychylna partii rządzącej oraz jej liderowi, niejakiemu Donaldowi. Wyrażano rozczarowanie decyzjami na szczeblu wojewódzkim i państwowym. Na koniec chłopcy dali upust swemu niezadowoleniu z działalności PZPNu -wręcz krzyczeli, jaką to niesprawiedliwością jest, że członkowie tego Związku żyją i są zdrowi. 

W zasadzie spodziewałam się wybryków i ataków. A chłopcy jedynie krzyczeli. Było to naruszenie zasad porządkowych. ale niegroźne. Z rozczuleniem obserwowałam, jak byki z szalikami na grubych karkach ustępują miejsca staruszkom i uspokajają się wzajemnie, "żeby nie było patologii". Na każdym przystanku chłopcy wyskakiwali, by zgnieceni pasażerowie mogli swobodnie wysiąść. Nikt nie obraził nikogo z obecnych w autobusie (obrażano wszystkich innych). Nie zauważyłam, by ktoś pił alkohol przy nas. Nawet nikt nie śmierdział, co przyjęłam z nieskrywaną radością. Tylko dziwiły mnie młode dziewczyny (gimnazjum? liceum?), które uparcie śpiewały z kolegami - a słowa w pieśniach były soczyste jak jabłka w sierpniu. Ale może ja jestem starej daty? Sprzed wybuchu elektrowni w Czarnobylu...

Aaaa... Zapomniałam o najważniejszym: Zagłębie wygrało!!  :-) I dobrze - inaczej chłopcom byłoby przykro.




wtorek, 3 maja 2011

Kolega maj

Dziś w ramach edukacji muzycznej wysłuchamy utworu o znaczącym tytule "Kolega maj". Pieśń została wykonana przez niejaką Ewę Bem. Słowa napisała "nieodżałowana Osiecka" a muzykę dokomponował Jan Ptaszyn Wróblewski.  
Uwielbiam ten utworek. Jest uroczy i przekorny - jak ja... :-)
A że właśnie nam się zaczyna przypadkiem maj - piosenka w sam raz.    Oto link: 
KLIK

sobota, 30 kwietnia 2011

Kate vs Diana?

Zazwyczaj nie chce mi się przypatrywać fotkom z takich wielkich spędów ludności ale tym razem obejrzałam z ciekawością. Panna młoda bardzo ładna, wygląda na świadomą kobietę. Uroczystość chyba była podniosła, majestatyczna ale nie przejaskrawiona (ze zdjęć wnioskuję - nie widziałam żadnego nagrania). A ślub w kolegiacie Westminster to bajka i zaszczyt! Kościół przepiękny, z wielowiekową tradycją. Więc ślubując sobie w tym miejscu, wpisali się w ceremonie królewskie ostatniego tysiąca lat...

Nie jestem fanką rzekomej królowej ludzkich serc, Diany. Współczuję tej kobiecie. Była nieśmiała, została wpakowana w małżeństwo z nierozgarniętym księciem, który kochał mężatkę. Ponoć wieczór przed ślubem spędził w objęciach Camilli... Więc małżeństwo musiało okazać się fiaskiem. Ciapowaty Karol bujał się z Camillą na polowaniach a depresyjna Diana wychowywała dzieci i ocierała łzy w rękaw przyjaciół - celebrytów. W końcu też znalazła kochanka i był remis. Świat skorzystał na tym małżeństwie, bo Diana zaangażowała się w pomoc charytatywną - tyle in plus. Ale postrzegam ją jako kobietę o dość płytkiej osobowości, która dała się wmiksować w chory układ. Za nauką nie przepadała, została przedszkolanką ale chyba z radością zmieniła pracę zawodową na bycie żoną pana księcia. Bulwarówki prześcigały się w publikowaniu zdjęć książecej pary w konfiguracjach Karol - Camilla i Diana - James/ Barry/ Olivier/ Dodi. Nawet zginęła, uciekając z kochankiem przed fotoreporterami.

Wiem - o zmarłych dobrze albo wcale... Ale ona jako osoba publiczna dała placet na krytykę. Wielu porównuje ją do Sisi - Elżbiety Bawarskiej. Jednak cesarzowa miała więcej zmartwień niż księżna Walii. Diana nie nadawała się na żonę przyszłego króla i ktoś (pani królowa E.) zrobił jej brzydki dowcip, aranżując te małżeństwo. Rok przed śmiercią ogłoszono rozwód - Diana zachowała tytuł księżnej Walii i mogła już nieco swobodniej pływać po morzu miłości (koniecznie jachtem swego egipskiego kochanka).

Kate (właściwie już Catherine, księżna Cambridge) wydaje mi się przeciwieństwem nieżyjącej teściowej: wykształcona (to pierwsza brytyjska księżna z wyższym wykształceniem), zna się na sztuce, zarabia na siebie. Ma swoje pasje, przyjaciół. Z Williamem poznali się na studiach, przyjaźnili/chodzili ze sobą 8 lat - prasa nazywała ją Katie-Watie ("Kasia-Czekasia"...). Wielokrotnie wieszczono koniec miłostki książątka a ona wciąż pojawiała się u jego boku. Ale "bycie dziewczyną/żoną księcia" nie stanowi chyba dla niej głównej roli życiowej. Prasa kreowała ją na dziedziczkę fortuny Middleton. A jej rodzice poznali się, pracując w liniach lotniczych - matka jako stewardessa, ojciec dyspozytor lotów. Później stworzyli firmę, która wygenerowała dla nich konkretne zyski, jednak do Rockefellerów im raczej daleko.

Żeby nie było tak różowo, Kate była w szkole nielubiana, dokuczano jej i wyśmiewano. Musiała zmienić szkołę. Może dlatego młoda para wsparła ostatnio organizację Beatbullying, która pomaga dziecięcym ofiarom przemocy i mobbingu. Czyli księżna Catherine w pewnym stopniu realizuje sen małych, odrzuconych dziewczynek: wykształciła się, zdobyła pozycję, spotkała księcia i może zostanie królową... Nie chcę jej idealizować, ale już wolę taką żonę księcia niż wystraszoną, pogubioną Dianę. A moje zdanie się liczy - trzy lata podkochiwałam się w Wiliamie - od lata 1995 do jesieni 1998. To ja miałam wczoraj jechać tą karetą... :-)


środa, 27 kwietnia 2011

Prawdziwa miłość

"Prawdziwa miłość otwiera ramiona, a zamyka oczy."

Uczę się tej miłość i regularnie rozszerzam jej znaczenie. Gdy byłam mała i nosiłam czerwone rajstopki, kochać mogłam tylko mamusię i tatusia (i braciszka w porywach). Gdy z czerwonych rajstopek wyrosłam, kochać jeszcze mogłam księcia z bajki, który podróżuje koniecznie na białym koniu i szuka mnie uparcie po świecie. Później odkryłam, że kochać można jeszcze kolegę, z którym spacerowałam za rękę w stronę zachodzącego słońca... Gdy kolega ruszył na spacer z inną koleżanką, uczyłam się trudnej miłości "pomimo". Trwało to trochę, nim pokonałam uprzedzenia i własną żółć. Udało się. 

A teraz jestem na etapie uczenia się miłości wobec ludzi, którzy nie mają oporów, by chłostać mnie językiem. Próbuję opanować trudną sztukę - kochać ale trzymać gardę. Idzie opornie, ale ponoć MIŁOŚĆ WSZYSTKO ZWYCIĘŻY!

sobota, 23 kwietnia 2011

Wielka Noc

"O, zmartwychwstanie wszystkiemu, co mdleje,
Co traci ducha, i moc, i nadzieję...
O, zmartwychwstanie Łazarzom i Hiobom,
Pękniętym sercom, zapomnianym grobom,
Światłom gasnącym w ucisku stuleci,
...Gwiaździe, co spadła — i w błocie gdzieś świeci...
Temu co dobre, i wielkie i piękne,
I co ku wzlotom najwyższym napięte,
Przecież zdeptane jest — i jest wyklęte..."
M.Konopnicka

sobota, 9 kwietnia 2011

Intymność w Internecie

Sobotni poranek. Młoda bibliotekarka pragnęła posegregować zdjęcia, których się kilka tysięcy w laptopie nazbierało. Do tego dochodziły filmy i inne badziewia, które sprawiały, że na swój sprzęt nie mówiła inaczej jak BMW (Bardzo Mozolny Windows).

Młodą bibliotekarkę zastanowiła nagle propozycja zmiany udostępniania plików na tym komputerze. "Że co??" - pomyślała błyskotliwie. Sprawdziła bieżące ustawienia i okazało się, że wszyscy użytkownicy sieci lokalnej mają dostęp do jej zdjęć, tekstów, muzyki i filmów. Szybki rachunek sumienia i wiadomo już, że na kompie nie ma materiałów wstydliwych/ zakazanych/ niemoralnych. Ale sterta zdjęć z różnych wyjazdów nie powinna trafić w łapki obcych użytkowników, kimkolwiek by byli! Młoda bibliotekarka postanowiła zadziałać!

Najpierw zmieniła ustawienia i zabroniła obcym (kosmitom i ziemianom) dostępu do czegokolwiek! W ferworze walki o własną intymność postanowiła też powyłączać ChSL (Cholerne Sieci Lokalne). Kierowała się logiką, że ma swoją jedną sieć (za którą płaci) a reszta to jakieś podejrzane pseudosieci obcych mocarstw, które chcą wykraść młodej bibliotekarce jej rodzinne zdjęcia z Jankowic!!! "Po moim trupie!" - pomyślała i wyłączyła dziadostwo. I kto powiedział, że baby nie znają się na komputerach, co?

Nagle pojawił się dziwny komunikat sugerujący, że młoda bibliotekarka działa w trybie offline. Głupio tak jakoś... Żółte dotąd słoneczko GG poczerwieniało ze złości! Twarz młodej bibliotekarki także. Ale "homo sapiens sapiens" nie poddaje się tak łatwo! Młoda bibliotekarka postanowiła odwrócić działanie i połączyć się znów z wszechobecną, (nie)miłościwie nam panującą Siecią. Efekt: "Błąd 680". Potem komputer doradził kontakt z dostawcą Internetu. "Właśnie! Napiszę im e-mail!" - pomyślała bohaterka. Po chwili (!) pojawiła się refleksja (!!) : "Ale się zdziwią, że nie mam neta a ślę e-maile... Hihi". Tu dopiero młoda bibliotekarka otrzeźwiała i zrozumiała, że tak się z dostawcą nie skontaktuje. Zostaje prymitywny sposób kontaktu,  kultywowany jeszcze wśród Indian i Aborygenów- rozmowa telefoniczna.

Ale nasza bohaterka jest mądrą dziewczyną i wie, że taki informatyk może zadawać mnóstwo niedyskretnych pytań. Informatycy mają w zwyczaju pytać o dziwne rzeczy, o jakich nie pomyślałby zwykły człowiek. Młodą bibliotekarkę spytano kiedyś "Czym otworzyłaś ten plik?". "Laptopem" - odpowiedziała z dumą. Zatem trzeba się przygotować: wyświetlić sobie te komunikaty o błędach, spisać jakieś parametry i takie tam. Przy tworzeniu dokumentacji swej ambitnej działalności sieciowej młoda bibliotekarka kilknęła tu i tam i nagle laptopek spytał zalotnie: "Czy połączyć z siecią?". "Tak" - odpowiedziała cicho i niepewnie. Czerwone słoneczko GG zażółciło się jak żonkil. Młoda biblliotekarka znów była online :-)

I kto powiedział, że baby nie znają się na komputerach, co..?