Łączna liczba wyświetleń

sobota, 30 kwietnia 2011

Kate vs Diana?

Zazwyczaj nie chce mi się przypatrywać fotkom z takich wielkich spędów ludności ale tym razem obejrzałam z ciekawością. Panna młoda bardzo ładna, wygląda na świadomą kobietę. Uroczystość chyba była podniosła, majestatyczna ale nie przejaskrawiona (ze zdjęć wnioskuję - nie widziałam żadnego nagrania). A ślub w kolegiacie Westminster to bajka i zaszczyt! Kościół przepiękny, z wielowiekową tradycją. Więc ślubując sobie w tym miejscu, wpisali się w ceremonie królewskie ostatniego tysiąca lat...

Nie jestem fanką rzekomej królowej ludzkich serc, Diany. Współczuję tej kobiecie. Była nieśmiała, została wpakowana w małżeństwo z nierozgarniętym księciem, który kochał mężatkę. Ponoć wieczór przed ślubem spędził w objęciach Camilli... Więc małżeństwo musiało okazać się fiaskiem. Ciapowaty Karol bujał się z Camillą na polowaniach a depresyjna Diana wychowywała dzieci i ocierała łzy w rękaw przyjaciół - celebrytów. W końcu też znalazła kochanka i był remis. Świat skorzystał na tym małżeństwie, bo Diana zaangażowała się w pomoc charytatywną - tyle in plus. Ale postrzegam ją jako kobietę o dość płytkiej osobowości, która dała się wmiksować w chory układ. Za nauką nie przepadała, została przedszkolanką ale chyba z radością zmieniła pracę zawodową na bycie żoną pana księcia. Bulwarówki prześcigały się w publikowaniu zdjęć książecej pary w konfiguracjach Karol - Camilla i Diana - James/ Barry/ Olivier/ Dodi. Nawet zginęła, uciekając z kochankiem przed fotoreporterami.

Wiem - o zmarłych dobrze albo wcale... Ale ona jako osoba publiczna dała placet na krytykę. Wielu porównuje ją do Sisi - Elżbiety Bawarskiej. Jednak cesarzowa miała więcej zmartwień niż księżna Walii. Diana nie nadawała się na żonę przyszłego króla i ktoś (pani królowa E.) zrobił jej brzydki dowcip, aranżując te małżeństwo. Rok przed śmiercią ogłoszono rozwód - Diana zachowała tytuł księżnej Walii i mogła już nieco swobodniej pływać po morzu miłości (koniecznie jachtem swego egipskiego kochanka).

Kate (właściwie już Catherine, księżna Cambridge) wydaje mi się przeciwieństwem nieżyjącej teściowej: wykształcona (to pierwsza brytyjska księżna z wyższym wykształceniem), zna się na sztuce, zarabia na siebie. Ma swoje pasje, przyjaciół. Z Williamem poznali się na studiach, przyjaźnili/chodzili ze sobą 8 lat - prasa nazywała ją Katie-Watie ("Kasia-Czekasia"...). Wielokrotnie wieszczono koniec miłostki książątka a ona wciąż pojawiała się u jego boku. Ale "bycie dziewczyną/żoną księcia" nie stanowi chyba dla niej głównej roli życiowej. Prasa kreowała ją na dziedziczkę fortuny Middleton. A jej rodzice poznali się, pracując w liniach lotniczych - matka jako stewardessa, ojciec dyspozytor lotów. Później stworzyli firmę, która wygenerowała dla nich konkretne zyski, jednak do Rockefellerów im raczej daleko.

Żeby nie było tak różowo, Kate była w szkole nielubiana, dokuczano jej i wyśmiewano. Musiała zmienić szkołę. Może dlatego młoda para wsparła ostatnio organizację Beatbullying, która pomaga dziecięcym ofiarom przemocy i mobbingu. Czyli księżna Catherine w pewnym stopniu realizuje sen małych, odrzuconych dziewczynek: wykształciła się, zdobyła pozycję, spotkała księcia i może zostanie królową... Nie chcę jej idealizować, ale już wolę taką żonę księcia niż wystraszoną, pogubioną Dianę. A moje zdanie się liczy - trzy lata podkochiwałam się w Wiliamie - od lata 1995 do jesieni 1998. To ja miałam wczoraj jechać tą karetą... :-)


środa, 27 kwietnia 2011

Prawdziwa miłość

"Prawdziwa miłość otwiera ramiona, a zamyka oczy."

Uczę się tej miłość i regularnie rozszerzam jej znaczenie. Gdy byłam mała i nosiłam czerwone rajstopki, kochać mogłam tylko mamusię i tatusia (i braciszka w porywach). Gdy z czerwonych rajstopek wyrosłam, kochać jeszcze mogłam księcia z bajki, który podróżuje koniecznie na białym koniu i szuka mnie uparcie po świecie. Później odkryłam, że kochać można jeszcze kolegę, z którym spacerowałam za rękę w stronę zachodzącego słońca... Gdy kolega ruszył na spacer z inną koleżanką, uczyłam się trudnej miłości "pomimo". Trwało to trochę, nim pokonałam uprzedzenia i własną żółć. Udało się. 

A teraz jestem na etapie uczenia się miłości wobec ludzi, którzy nie mają oporów, by chłostać mnie językiem. Próbuję opanować trudną sztukę - kochać ale trzymać gardę. Idzie opornie, ale ponoć MIŁOŚĆ WSZYSTKO ZWYCIĘŻY!

sobota, 23 kwietnia 2011

Wielka Noc

"O, zmartwychwstanie wszystkiemu, co mdleje,
Co traci ducha, i moc, i nadzieję...
O, zmartwychwstanie Łazarzom i Hiobom,
Pękniętym sercom, zapomnianym grobom,
Światłom gasnącym w ucisku stuleci,
...Gwiaździe, co spadła — i w błocie gdzieś świeci...
Temu co dobre, i wielkie i piękne,
I co ku wzlotom najwyższym napięte,
Przecież zdeptane jest — i jest wyklęte..."
M.Konopnicka

sobota, 9 kwietnia 2011

Intymność w Internecie

Sobotni poranek. Młoda bibliotekarka pragnęła posegregować zdjęcia, których się kilka tysięcy w laptopie nazbierało. Do tego dochodziły filmy i inne badziewia, które sprawiały, że na swój sprzęt nie mówiła inaczej jak BMW (Bardzo Mozolny Windows).

Młodą bibliotekarkę zastanowiła nagle propozycja zmiany udostępniania plików na tym komputerze. "Że co??" - pomyślała błyskotliwie. Sprawdziła bieżące ustawienia i okazało się, że wszyscy użytkownicy sieci lokalnej mają dostęp do jej zdjęć, tekstów, muzyki i filmów. Szybki rachunek sumienia i wiadomo już, że na kompie nie ma materiałów wstydliwych/ zakazanych/ niemoralnych. Ale sterta zdjęć z różnych wyjazdów nie powinna trafić w łapki obcych użytkowników, kimkolwiek by byli! Młoda bibliotekarka postanowiła zadziałać!

Najpierw zmieniła ustawienia i zabroniła obcym (kosmitom i ziemianom) dostępu do czegokolwiek! W ferworze walki o własną intymność postanowiła też powyłączać ChSL (Cholerne Sieci Lokalne). Kierowała się logiką, że ma swoją jedną sieć (za którą płaci) a reszta to jakieś podejrzane pseudosieci obcych mocarstw, które chcą wykraść młodej bibliotekarce jej rodzinne zdjęcia z Jankowic!!! "Po moim trupie!" - pomyślała i wyłączyła dziadostwo. I kto powiedział, że baby nie znają się na komputerach, co?

Nagle pojawił się dziwny komunikat sugerujący, że młoda bibliotekarka działa w trybie offline. Głupio tak jakoś... Żółte dotąd słoneczko GG poczerwieniało ze złości! Twarz młodej bibliotekarki także. Ale "homo sapiens sapiens" nie poddaje się tak łatwo! Młoda bibliotekarka postanowiła odwrócić działanie i połączyć się znów z wszechobecną, (nie)miłościwie nam panującą Siecią. Efekt: "Błąd 680". Potem komputer doradził kontakt z dostawcą Internetu. "Właśnie! Napiszę im e-mail!" - pomyślała bohaterka. Po chwili (!) pojawiła się refleksja (!!) : "Ale się zdziwią, że nie mam neta a ślę e-maile... Hihi". Tu dopiero młoda bibliotekarka otrzeźwiała i zrozumiała, że tak się z dostawcą nie skontaktuje. Zostaje prymitywny sposób kontaktu,  kultywowany jeszcze wśród Indian i Aborygenów- rozmowa telefoniczna.

Ale nasza bohaterka jest mądrą dziewczyną i wie, że taki informatyk może zadawać mnóstwo niedyskretnych pytań. Informatycy mają w zwyczaju pytać o dziwne rzeczy, o jakich nie pomyślałby zwykły człowiek. Młodą bibliotekarkę spytano kiedyś "Czym otworzyłaś ten plik?". "Laptopem" - odpowiedziała z dumą. Zatem trzeba się przygotować: wyświetlić sobie te komunikaty o błędach, spisać jakieś parametry i takie tam. Przy tworzeniu dokumentacji swej ambitnej działalności sieciowej młoda bibliotekarka kilknęła tu i tam i nagle laptopek spytał zalotnie: "Czy połączyć z siecią?". "Tak" - odpowiedziała cicho i niepewnie. Czerwone słoneczko GG zażółciło się jak żonkil. Młoda biblliotekarka znów była online :-)

I kto powiedział, że baby nie znają się na komputerach, co..?

środa, 6 kwietnia 2011

Zielona szkoła

Sprawa była prosta: dziewczynka potrzebowała od świata 900 zł, by pojechać na zieloną szkołę. W domu tyle nie miała. Więc przewertowałam adresy znajomych, napisałam prośbę, wysłałam w Sieć. Potoczyło się jak kamienie na stoku. Ktoś komuś, tamten ktoś komuś innemu. Odzywali się do mnie obcy ludzie z propozycją pomocy. W tydzień nazbieraliśmy 1320 zł.  Radość! Udało się!

Ale świat nie jest taki prosty! Tu nie wystarczy zatrzepotać kapuchą przed nosem. Walutą świata nie zbawimy. Gdyby było inaczej, Jezus urodziłby się cesarzem i rozdawał pieniądze - każdemu wedle potrzeb. Nie bawiłby się w tę szopkę z... szopką.  Mała nie dostała zgody psychologa na wyjazd. Nie zwierzyła się w domu, że jest poniżana przez koleżanki i kolegów. Dzieciom nie pasowało, że ona nie ma tyle pieniędzy ile należy i wychowuje ją tylko matka. Dręczenie wyszło na jaw dopiero, gdy ktoś zainteresował się wreszcie, dlaczego dziewczynka straciła apetyt i chodzi wystraszona. Zatem na zieloną szkołę nie pojedzie, bo dwa tygodnie z wrogą klasą byłoby dla niej koszmarem. Trzeba na szybko zmienić szkołę małej, bo klasa rozkręciła się na dobre ostatnio. A wychowawczyni jest zdziwiona całą sytuacją.

Wymyśliliśmy, że mała ze starszą siostrą pojedzie na kolonie. Miałaby oparcie i może otworzyłaby się na ludzi. Ale starsza nie chce jechać, bo młodsza "robi jej obciach". Starsza wie, jak się ustawić w życiu - ma już przecież 11 lat! Jak trzeba, będzie się śmiać z siostry, byle zyskać aprobatę grupy. Więc nasza mała ma 8 lat, niefajną klasę, wrogą siostrę i mało perspektyw.

Tu powinnam nonszalancko wzruszyć ramionami i stwierdzić, że zrobiłam co w mojej mocy, by pomóc nieznajomej imienniczce. Ale nie potrafię - ramiona usilnie odmawiają wzruszenia. Wiem, jak to jest mieć 8 lat i odczuwać strach przed przyszłością. Wiem, jaką perspektywą jest... brak perspektywy. Nie wiem tylko, jak pomóc. I to mnie denerwuje. Dlaczego świat nie jest prostszy? Jestem bezsilna.

Za zebrane pieniądze trzeba zorganizować jakieś kolonie. Nie można zmarnować tej chęci pomocy.





Co mi w duszy gra

Georgia to ma szczęście. On ciągle o niej myśli i jeszcze piosenki pisze - np. takie   
O mnie powstały raptem ze trzy rymowanki - jak na muzę słabiutko. Maryla wiedziała, jak wieszczowi w głowie zawrócić... :-)