Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Gruss aus Hindenburg...

Gdzie można pojechać, gdy ma się jeden dzień urlopu? Do Zabrza, rzecz jasna! Niektórzy robią wszystko, by uciec z tego miasta, podczas gdy inni pchają się do niego autobusem marki Solaris bodajże. Pan Przewodnik zabrał niezorientowaną industrialnie dziewuchę oraz zaprzyjaźnionego fotografa do Zabrza. A co może się podobać w Zabrzu? Ano wiele...  Najpierw powitał nas Pstrowski we własnej wielkoformatowej osobie. Prężył się z dumą na cokole, jakby rzucał nam wyzwanie. Poczuliśmy się sprowokowani, więc ruszyliśmy prosto do kopalni, żeby pokazać, na co nas stać. Nie dane nam było jednak zjechać do podziemi i rywalizować z przodownikiem Wincentym - powstrzymał nas ... strajk. Legendarny już, historyczny. Zabraliśmy więc tylko klucze do naszego szczęścia i ruszyliśmy w miasto. Po pewnych perturbacjach z miejscową Matą Hari (lat 64, promili we krwi tylko trochę mniej), dotarliśmy do pierwszej bazy.




     Za krzykliwą, żółtą bramą spał cmentarz żydowski, otulony bluszczem jak kołderką. Ja - zazwyczaj rozgadana do granic (nie)przyzwoitości - zamilkłam i patrzyłam oszołomiona. Zawsze cmentarze były dla mnie miejscem poza czasem - gdzie sekunda upłynie dopiero, gdy coś zbutwieje. Tylko żywi wpadają tu na mikrochwilę i uciekają zaraz do świata rządzonego przez zegary. Na cmentarzu rządzi wieczność. Wędrowałam, zanurzając buty w bluszczu i tuląc oczy do zieleni. Było tam majestatycznie, czarująco, pięknie. Drzewa tworzyły aleję, jakby wskazać miały zmarłym drogę do Pana. Dominowały "zwykłe" nagrobki, mniej było macew. I przy okazji, jak zawsze, wychodzi na jaw, że cmentarze wszystkich wyznań podlegają prawu pieniądza - bogacze mieli piękne grobowce, biedniejsi dużo skromniejsze tablice. To jeszcze ostatni moment, gdy bogacz może pokazać swoją sakiewkę - potem już nie będzie rozliczany z pieniędzy a z serca. Spędziliśmy tam trochę czasu (pięć minut? godzinę? pół dnia?), fotograf skradł kilka widoków, nawet ja coś tam próbowałam zakosić, ale takich miejsc nie da sie zamknąć w dwóch wymiarach zdjęcia. Nie chciało nam się przekraczać znów żółtej bramy, by nie opuszczać morza bluszczu z wysepkami macew i pomników. Ale wreszcie wyszliśmy z Domu Życia. Ja wychodziłam z żalem. W takich miejscach nie bywa się często.



     Potem ruszyliśmy w stronę wieży ciśnień. Po drodze minęliśmy żelazny dom (prototyp domów tanich i szybkich w budowie - ten powstawał 26 dni w latach 20-tych XX wieku). Pomysł ciekawy, ale zapomniano chyba domek pomalować nierdzewną farbą, bo już go użarł ząb czasu. Dotarliśmy do wieży ciśnień, którą pogryzły szczęki czasu i pazerność ludzi. Kiedyś to był cud techniki - teraz pozostałość po cudzie i dowód indolencji miasta. Nikt nie potrafi (czytaj: nie chce) wyremontować wieży, bo wygodniej byłoby pewnie postawić w tym miejscu coś dochodowego. I niszczeje, biedaczka, bo jest mało komercyjna - podnosi tylko ciśnienie miłośnikom historii. W latach świetności pompowano do niej wodę i dzięki niezastąpionej grawitacji woda spływała do osiedla robotniczego. Teraz stoi na wzgórzu i obserwuje, jak wszyscy biegną do pobliskiego hipermarketu na shopping. Wszyscy kupują pomarańcze w promocji, nikt nie chce "kupić" starej wieży.



     Mnie jeszcze zachwycił kościół św. Józefa z 1931 roku. Wg naszego Pana Przewodnika w stylu art deco - nie wiem, ale wierzę autorytetom. Dla mnie to była miniatura romańskich katedr ceglanych w Nadrenii. Ten sam dostojny blask. Ten sam minimalizm w środku - czysta geometria. Jeszcze tylko brakowało mi korony cesarzy niemieckich zawieszonej nad prezbiterium i mielibyśmy Spirę w pigułce. W takim kościele wszystko znaczy - nawet to, czego nie ma. Zanim wejdziemy, trzeba się oczyścić. W dawnych świątyniach służyło do tego atrium - dziedziniec ze studnią. Tam ludzie zdążający do sacrum mogli zmyć z siebie profanum. My teraz mamy namiastkę tego przy wejściu do każdego kościoła. A w Zabrzu mają swoiste atrium - jasny, zadziwiający dziedziniec z krzyżem. To sprawia, że kościół nie zaczyna się zbyt nagle...  Jeśli zaś czyjś zmysł estetyczny rażą cegły różnej barwy i chce składać zażalenie - niech się powstrzyma: każda cegła jest inna, jak i my - grzeszni, półświęci, obojętni, nerwowi, cierpliwi, zabiegani.  Kościół to jedność różnorodności i widać to znakomicie na przykładzie tej świątyni. Nad chórem mają piękny witraż - niebieską rozetę - symbol obecności Boga.
Oczywiście nie zrobiłam tam zdjęć, bo wędrowałam z otwartą buzią i wpatrywałam się w detale.  Więc można posiłkować się TYM LINKIEM
 
     W sumie to nie były wszystkie punkty naszej wycieczki - ale te trzy (cmentarz, wieża i kościół) wywarły na mnie najsilniejsze wrażenie. Zaskoczona byłam, że Zabrze kryje w sobie takie perły. Należało mi się lanie za stereotypowe myślenie. Na szczęście rękoczynów nie było. Pan Przewodnik stosował inne metody wychowawcze ;-)


2 komentarze:

  1. Najtrudniej jest dostrzec to co mamy na wyciągnięcie reki. Chciało by się powiedzieć że to, niestety, normalka. Paskudna bo paskudna. Jeszcze znajdziesz na drodze kilka takich paskudztw, niestety. Więc życzę Ci błękitnych okularów, nawet tych z Vision Express (zawszeć to jakaś namiastka normalności).

    OdpowiedzUsuń
  2. Zazwyczaj to Ty byłaś przewodnikiem. Jaka zmiana...

    OdpowiedzUsuń