Łączna liczba wyświetleń

środa, 8 grudnia 2010

Jak zepsuć sobie przedpołudnie. Poradnik


            Podaję tu moją propozycję zepsucia sobie kilku godzin przedpołudniowych. Publiczna służba zdrowia świetnie się do tego nadaje. By osiągnąć wybrane założenie w brawurowym stylu, należy przygotowania rozpocząć już tydzień wcześniej. Należy się przeziębić. Ja w tym celu pojechałam do Krakowa. W sprawdzonym, doborowym towarzystwie. Tylko pogoda się nie sprawdziła. Jakoś nie zwracałam uwagi na to, że drżę z zimna. Dopiero pod koniec przypomniałam sobie o pomponie na czapce, którą koniec końców i tak zostawiłam Gosi w aucie. Wyjazd był sympatyczny a we mnie pojawił się cień choroby. Początek znakomity.

        Kilka dni łaziłam tak do pracy, kaszląc i kichając rytmicznie. Cudem nikt się nie zaraził. Wreszcie choroba mnie zmogła. Poszłam na L4. Przez większość czasu miałam silną gorączkę, brak apetytu, zawroty głowy, kaszel-gigant i depresję zimową. A może nawet menopauzę. Ostatniego dnia udałam się z samego (prawie) rana na kontrolę, która miała wykazać, że chora jestem nadal i muszę jeszcze kilka dni lewitować nad łóżkiem. I zaczęło się!

        Przyszłam ok godziny 9. Rozpalona, zasmarkana, osłabiona. Dowiedziałam się, że nie może mnie przyjąć „jakikolwiek” lekarz, bo moja pani doktor przyjmuje dziś – ale od godziny 12 do 17. Szybko policzyłam na palcach i wyszło mi, że muszę czekać 3 godziny. W oczach miałam panikę – musiałabym tu czekać albo wrócić do domu (nie tak daleko: 7 minut piechotą + jeden przystanek autobusem) i znowu przyjechać. Czułam się tak fatalnie, że powrót wydał mi się wyprawą na biegun (na oba!). Ale leżakowanie w poczekalni wśród tylu chorych ludzi to też mało kusząca perspektywa. Pani z rejestracji zrobiło się żal tak grzecznej, miłej i dobrze zapowiadającej się bibliotekarki. Podpowiedziała, bym poszła do innej lekarki i spytała, czy zgodzi się mnie przyjąć. Poszłam z nadzieją w oczach i chusteczką przy nosie.

         Wdrapałam się na piętro, odnalazłam pokój i czekam grzecznie, aż pacjent wyjdzie i ja się wślizgnę po prośbie. Trwało to długo. Lekarka okazała się perfekcjonistką. Po piętnastu minutach byłam już nieźle spocona i zrezygnowana, gdy wreszcie pacjent wyszedł i ja wkroczyłam uzbrojona w uśmiech (kolor warg zlewał mi się chyba z kolorem tęczówki ale co tam), miły głos oraz życzliwą postawę. I tłumaczę: że ja do lekarza pragnę, że choram, że trzy godziny, że umieram. Babka twarda. Nie! Każdy ma swojego lekarza! Mam przyjść potem do mojej pani doktor. Ja dalej: chora, Janko Muzykant, praca u podstaw, ratunku. Nie. Więc rzucam na odchodne ostatni argument z siłą „Powrót do domu i kolejny przyjazd raczej na zdrowie mi nie wyjdą”. Podziałało! Mam iść wyjąć kartę i zostanę łaskawie przebadana. g.9:20

          Wyszłam uradowana. Kartę wyjęto, kuponiki wydrukowano a ja, dumna jak paw, zajęłam miejsce w kolejce. Czekałam godzinę – dalej rozpalona i niezmiennie kaszląca. Obok był gabinet dermatologa, więc siedziałam w towarzystwie kobiety uczulonej na własne włosy i chłopczyka z podejrzeniem ospy. Brrr... W końcu nadeszła moja kolej! Wchodzę po raz drugi. Rozpoczynamy miłą konwersację – mówię trochę o sobie (temperatura, samopoczucie, jak sypiam). Potem przechodzimy do konkretów: zaczynam się rozbierać a pani doktor pogrąża się w lekturze mojej karty. Nagle krzyczy: chwila! Zobaczyła na karcie podpis swojej koleżanki po fachu, która kilka dni temu mnie badała. „Ja nie mogę wchodzić w kompetencje innego lekarza”. Nie bardzo rozumiem, wolałabym dalej się rozbierać; ale na wszelki wypadek czekam. Żeby mnie goło stąd nie wywalili. Przecież moja choroba to zwykła, klasyczna infekcja. Chcę, by tylko zdiagnozowano, że nie mogę jeszcze w tym stanie pracować, skoro z trudem kanapkę sobie robię. Pani doktor uznała jednak, że tamta druga „doktórka” jest teraz w budynku, więc mam iść do niej. Ta nie będzie mnie badać. Nici z rozbierania. Randka nieudana. g.10:25

         Wyszłam skołowana i poszłam do rejestracji. Rzeczywiście, ktoś nie dopatrzył, że kilka dni temu badała mnie inna lekarka, bo „moja” była na urlopie. I ta inna jest teraz obecna. Ale ona ma już komplet na dziś i nikogo więcej nie przyjmie. Nie chciało mi się walczyć, przekonywać. Powiedziałam, że się poddaję i przyjadę później do mojej bogini. Choć nawet nie wiedziałam, która to jest. Rok temu, gdy także miałam wątpliwą przyjemność chorować w tym mieście, zgłosiłam się do przychodni i poprosiłam o wypisanie deklaracji do jakiejś „fajnej pani doktor, która teraz przyjmuje”. I teraz będziemy się widzieć dopiero drugi raz w życiu ale deklaracja jest tak silnym spoiwem pacjenta i lekarza, że inny doktor nie może mnie dotknąć. „I nie opuszczę cię aż do śmierci...”.  Twojej śmierci, pacjencie. Umrzesz w kolejce w przychodni. Zrezygnowana wyszłam z budynku. g.10:35

        Dotarłam do domu smutna. Jak każda normalna kobieta, poczułam się osamotniona, zapomniana i biedna. Nie miałam sił, by cokolwiek zrobić. Schowałam się pod kołdrą i z dreszczami zasnęłam.

Epilog

Na godzinę 15 doczłapałam znów do tej Świątyni Zdrowia. Trochę poczekałam i wreszcie legalnie, odważnie weszłam do mojej własnej, wybranej pani doktor. Światło na końcu tunelu. Wizyta trwała 5 minut. Szybko mnie przesłuchano stetoskopem i nonszalancko obito nerki. Przy okazji okazało się, że jedna z moich nerek jest smutna i chora i trzeba się nią zająć. Wyszłam z L4 do końca tygodnia. Tego nie dało się zrobić w godzinach przedpołudniowych. Bo byłam przypisana do konkretnej bogini. I tylko ona, w fartuchu bardziej ecru niż białym, mogła mnie uzdrowić.
„Wybrańcy bogów umierają młodo”.

1 komentarz:

  1. dobra charakterystyka służby zdrowia pod kuratelą minister Kopacz ;-))

    OdpowiedzUsuń