Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 24 marca 2011

Wisła

Perła Beskidów. Tak Małyszville reklamuje się w Internecie. Ja tam pereł nie lubię - wolę takie zielone kamienie, których nie mam i nazwy nie pamiętam. Ale co tam! Jak szaleć to szaleć! Pojechaliśmy do Wisły. Skład stabilny: Małgosia Z., Tymek Z. (zbieżność nazwisk i genów nieprzypadkowa), Adam M. i ja.


Dzień pierwszy


Droga upłynęła nam pod znakiem pokemonów z zabawki Tymka i rozpoznawania marek mijanych samochodów. Trasę wybraliśmy przez Bielsk, a może to trasa wybrała nas. Gosia – kierowca i Adam – pilot dowieźli nas do celu. My z tyłu zajęci byliśmy wybieraniem najładniejszego pokemona. Na rogatkach Wisły Tymek zapowiedział: "Mamo, ale pamiętaj, jedziemy prosto do hotelu i idziemy spać". Chyba trasa go zmęczyła... Musieliśmy wytłumaczyć juniorowi, że przed nami cały dzień zwiedzania i przekonać go, że taka perspektywa jest wspaniała! Podziałało.

Rozpoczęliśmy od Muzeum Beskidzkiego - naszą uwagę przykuły trombity (tzw. fajery), czyli takie niby trąby, ale pieruńsko długie. Był także kołowrotek i wirtualne wrzeciono. Gosia wytłumaczyła latorośli, że takim wrzecionem „zraniła się w palec Śpiąca Królewna” (taka beskidzka, rzecz jasna).




Oglądaliśmy narzędzia rolnicze, wystrój izby, ule, chatę komorników a nawet kuźnię. Pracownik muzeum zachęcał Tymka do wypróbowania kowadła, ale nasz młodzian miał inne zdanie na ten temat. („NIE!”)
Chwilę później udało nam się zobaczyć Mistrza! Prezentował się nieco blado, miał przesadnie odstające uszy i minę jak nie swoją. Ale to był On: pan Adam – we własnej narciarskiej osobie. Wzruszeniu nie było końca – przecież nie spotyka się codziennie Małysza z białej czekolady!



 Po takim przeżyciu mogliśmy tylko pojechać do „Jodły”, która na ten weekend stała się naszym domem. Klimatycznie było. Schodów a schodów. Tymek testował grawitację na kolejnych piętrach – wszędzie działała tak samo.


 Tego dnia udało nam się jeszcze:
- zapukać do kościoła ewangelickiego (zamknięte - może Bóg poszedł akurat na Mszę św. do katolickiej świątyni? :-))
- wejść do kościoła katolickiego (akurat była Msza św.)
- zobaczyć z zewnątrz dawny pałacyk myśliwski Habsburgów (bez pukania)
- zjeść Małysza z czekolady (w cukierni)


- zaliczyć drzemkę w tejże cukierni (spało najmłodsze  25% naszej ekipy)
- dać złudną nadzieję posiłku parze odważnych kaczek nad Wisłą




- przemoczyć buty (deszcz + śnieg)
- kupić Watrę (to ja!)
- wrócić do „Jodły”
- uznać Watrę za trunek beznadziejny (też ja...)
- wypić żurawinówkę Adama i zaaprobować ją gremialnie(bez udziału Tymka, rzecz jasna)

Dzień drugi

Rano okazało się, że zima zaskoczyła wędrowców.






 Za oknem pysznił się krajobraz jak z bajki: drzewa ośnieżone, na dachach domów i samochodów białe czapy. Po śniadaniu nieco onieśmieleni wyszliśmy na zewnątrz. U mnie w pracy krążą złośliwe plotki, że pogoda zawsze załamuje się, gdy ja mam wolne. Już raz nad Katowicami mieliśmy oberwanie chmury, akurat, gdy odbierałam  L4 od lekarza. Były także ulewy, śnieżyce a nawet jeden grad. I znowu.  Oczywiście odbierałam SMSy typu „Następny urlop planuj na listopad – nie wcześniej”. Ale nie przejęłam się tym – czekała nas przecież ważna wizyta!


Bronka za dobrze nie znamy, ale skoro zaprosił nas do siebie na chatę, nie wypadało odmówić. Ruszyliśmy w stronę Rezydencji Prezdenta RP w Wisle. Bez upominków, niestety. Przy wejściu dwóch pracowników ochrony uparło się, że na pewno mamy coś dla gospodarza. Wyjęliśmy wszystko z kieszeni, skanowano nam plecaki, Gosia nawet pasek od spodni chciała dać. Uznano, że pasek to za mało. Moja mała butelka wody mineralnej też nie wzbudziła przesadnego zainteresowania. Więc weszliśmy z pustymi rękami.  Pocieszam się, że na Bronka nie głosowałam, więc suwenirów mieć nie muszę. Z drugiej strony, gospodarz też nic nie przygotował. Nawet nie przyjechał...
Zwiedzaliśmy Rezydencję pod obstawą. Nasza grupa miała budowę klamrową: z przodu szedł ochroniarz,  za nami ochroniarz a w środku nasza czeladka w niebieskich foliowych papuciach szpitalnych. Tymek miał problem z ubraniem tego sterylnego obuwia, więc pan securitas pochylił się, by pomóc. Junior odpowiedział klasycznie („NIE!”).




Sam pałacyk jest bardzo ładny – zbudowany pod koniec lat 20-tych XX wieku jako dar dla kolejnych prezydentów i symbol łączności Śląska z Polską (a także dowód swoistej mody na góry, panującej od końca XIX wieku do wybuchu II wojny światowej). Autorem projektu był Adolf Szyszko-Bohusz, świetny architekt, restaurujący m.in. Zamek Królewski na Wawelu i jego odpowiednik w Warszawie. Byłam zachwycona. Spodobał mi się wystrój z międzywojnia (w większości jedynie stylizacja).



Dużo przestrzeni, unikanie drzwi (by mieszkańcy mogli swobodnie „pływać jak rybki w akwarium”). Chyba od dawna czułam słabość do takiego wzornictwa (by uciec od słowa „design” – a kysz!); dobrze czułam się w tych wnętrzach. Nie było tam wystawnie, luksus nie wyzierał z każdego kąta. Panował umiar i klasyka. I te widoki na ośnieżone lasy!






Chciałam zrobić zdjęcia obu ochroniarzom. O ile tego z przodu z łatwością uwieczniłam, ten z tyłu zawsze był za mną. Gdy chciałam bezszelestnie (?!) uciec do tyłu, on także się cofał. Bawiłam się w podchody przez godzinę. Ze skutkiem mizernym. Taki komandos miał wprawę w upartych turystach, więc niunia z Sosnowca nie zdołała go wykiwać. A może jednak...


Największe wrażenie zrobił na mnie gabinet kąpielowy. Piękna armatura, na wannie kolorowe przybory toaletowe (zwł. lusterko!). Świetny klimat. Zastanawiały mnie tylko dwa szezlągi do wypoczynku. A wanna przecież jedna. Więc ktoś się kąpał na środku, a inni odpoczywali po bokach i rozmawiali z kąpiącym się? To zbyt wiele, jak na moją purytańską naturę :-)


Jeszcze zajrzeliśmy do drewnianego kościółka św. Jadwigi, w którym czasem można spotkać Bronka z Bronkową. Lubię drewnianą architekturę sakralną – daje poczucie swojskości, nawet w kontaktach z Bogiem. Ale sama wychowałam się na niedzielnych Mszach w kościółku z XVII wieku, więc ciężko zrobić na mnie wrażenie w tym względzie.





Naszym paparazzi był Tymek. Focił wszystko – z przeróżnym skutkiem. Mama cierpliwie podpowiadała, jak zrobić lepsze zdjęcie, jednak junior miał swoje wyobrażenie o sztuce fotografowania. Zdjęć jest sporo – będzie w czym wybierać.


Pożegnaliśmy się z ochroniarzami i ruszyliśmy na łapanie widoczków górskich. Śnieg łaskawie nie stopniał, więc otaczała nas biała cisza. Oczywiście, jak przystało na zepsutych turystów, wszystko podziwialiśmy zza szyby gosiowego auta. Ja miałam chwilowo spełniać rolę pilota, bo Adam i Tymek siedzieli z tyłu. Nie mam orientacji w terenie, sokoli wzrok także nie jest moim atutem, więc postanowiłam zabawiać Gosię miłą pogawędką :-) Robiłam to tak skutecznie, że Małgosi ciężko było się skupić. Nawet zaliczyłam małą reprymendę ze strony zawsze czujnego wujka Adama...



W tym dniu jeszcze:
- byliśmy na skoczni w Malince. Skocznia okazała się wybitnie mała.


- odwiedziliśmy Ustroń
- znaleźliśmy rynek w Ustroniu (oni mają rynek!)
- testowaliśmy cierpliwość (i trzeźwość) pani ze sklepu z zabawkami (także w Ustroniu)
- zjedliśmy obiad (z niechcianymi frytkami)
- nawpychaliśmy się  lodów w cukierni
- obfotografowaliśmy się z radosnym bałwanem


- kupiliśmy oryginalny, wiślański czajnik bezprzewodowy (grawitacja to podstępna siła)
- kupiliśmy wino
- odkryliśmy, że nie mamy korkociągu
- wykorzystaliśmy zdolności traperskie Adama (korkociągi są dla frajerów!)
- prowadziliśmy ultraważne rozmowy na wysokim szczeblu do godziny 1 nad ranem
- zapoznawaliśmy się ze współmieszkańcami „Jodły” pod drzwiami toalety (ja)
- uczyliśmy się perswazji i asertywności jednocześnie (pojedynek Paulina vs. Adam zakończony zwycięstwem Adama – Paulinie nie otworzono kolejnej butelki wina).


Dzień trzeci


25 % z nas poszło rano do kościoła na Mszę. W tym czasie inne 25 % przygotowało śniadanie, kolejne 25% źle się czuło i pozostawało w pokoju pod opieką jeszcze innych 25%. Tyle matematyki.
Ruszyliśmy wczesnym popołudniem. Chłonęliśmy białe pejzaże. Zwłaszcza droga na Przełęcz Salmopolską obfitowała w fotogeniczne widoki. Aparaty były w akcji.




 Tylko nasz junior oglądał świat ze zrozumiałym grymasem – klimat górski okazał się niesprzyjający siedmiolatkowi. Udało nam się jednak pozwiedzać trochę Śląska Cieszyńskiego. Dotarliśmy nawet na zbocze góry Żar, gdzie przypadkiem Gosia ma dom. Okolica przyjemna, ale ostry przechył przypomniał mi, że boję się górskich wypadków. Zajęliśmy więc z Tymkiem bezpieczne pozycje strategiczne i czekaliśmy, aż starszyzna nacieszy się bzem i innymi roślinkami. Gdy już ustalili, gdzie widać pączki a gdzie pączków jeszcze nie ma (ale będą!), mogliśmy sturlać się prawie do jeziora i ruszyć na hamburgery („dobre i tanie – takie jak lubi Paulina”).





Oprócz hamburgerów/hot dogów i pysznej zupy, jedliśmy także marlenki na ciepło. Dotąd nie wiedziałam, że istnieje coś tak pysznego. Adam okazał się naszym sponsorem strategicznym i na jego koszt zajadałyśmy z Gosią aromatyczne ciastka miodowe. Raz się żyje! Tylko jak potem zrzucić tę słodką nadwagę?
Ruszyliśmy do domów. My z Tymkiem nie braliśmy czynnego udziału w pogawędce, bo spaliśmy. Obudziłam się dopiero w Mysłowicach, gdy wujek Adam miał już wysiadać. Rozespana dotarłam do domu; wino zakorkowane wciąż stoi na półce. Pamiątkowe.


Wnioski: Chyba podobają mi się górki – małe, niepozorne, byle nie strome. Najlepiej z efektownym śniegiem. Ale w towarzystwie. Okazało się, że matematyka nie kłamie:

4 x 25 % = 100 % przyjemnej wycieczki 

Byle tylko Adam, Gosia i Tymcio dali się jeszcze namówić na kolejny wyjazd. Chyba mam nowe hobby... Ich :-) I spisywanie wrażeń.




Zagadnienia do rozważań:
- czy kupowanie wina z korkiem, gdy nie ma się korkociągu to szaleńswto czy optymizm?
- czy miłość do śniegowego bałwana  ma szansę przetrwać wiosenną odwilż?
- czy Watra to alkohol dla koneserów czy śmiertelna trucizna wymieszana z cukrem?






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz