Jedni lubią książki, które działają jak leki uspokajające: koją, usypiają, dają poczuje bezpieczeństwa. Ale podobno największą siłę mają te dzieła, które wpływają na nas jak tabletka przeczyszczająca: wstrząsają człowiekiem, burzą w nim wszystko. Ostatnio czytałam coś takiego. Żadna nowość: książka z 1883 roku. Nie sądziłam jeszcze niedawno, że będę czytywać takie "starocie" z wypiekami na twarzy a nawet ze łzami w oczach. Namiar na tę perełkę dostałam od A., który - jak sam deklaruje - nie czytuje autorów znanych, tylko zapomnianych. Książka trafila do mnie w dramatycznych okolicznościach, choć trafić do mych niegodnych rączek nie powinna. Ale skoro już znalazła się u mnie, nie omieszkałam zapoznać się z jej treścią.
Bohaterem jest dobry chłopak - owoc mezaliansu. Przy porodzie umiera matka nieszczęśnika i jest to początek dramatu. Wychowuje go biedna, pijacka rodzina. Dopóki z dworu idą pieniądze na utrzymanie bękarta, dziecko może liczyć na kromkę chleba, starą koszulę i ciosy w głowę. Gdy dwór wstrzymuje napływ gotówki, ośmiolatek zostaje pobity przez żywicieli i wygnany w zimową noc. Po krótkim pobycie u aptekarza, gdzie także jest bity, trafia wreszcie do nauczyciela. Ten zaopiekował się sierotą, pozwolił mu się uczyć i zaszczepił w chłopcu miłość do książek. Tu powinna się skończyć opowieść. Dopisalibyśmy sobie w wyobraźni, że wyrósł z malca mądry, szczęśliwy człowiek, który wieczorami. przy herbacie wspomina czasem podłe dzieciństwo.
Chłopak po wielu trudach, latach głodu i zmartwień, dostaje kiepsko płatną posadę w banku. Tu w sumie też mogłaby się książka skończyć. Ale nie. Bohater poznaje biedną dziewczynę, która po nocach pracuje, by zarobić na siebie i ojca pijaka. Nasz bankowiec proponuje dziewczynie małżeństwo z rozsądku, by uwolnić ją od rodzica-prześladowcy. Pobierają się, pomimo braku miłości. Tworzą zgodny związek - z początku oparty jedynie na szacunku, później pojawia się codzienna miłość. Mogą na siebie liczyć, nawet w obliczu wielkiej biedy. Wydaje się, że obojgu ułożyło się życie i teraz będą szczęśliwi. Niechże ta książka się skończy! Niestety...
Bohater zyskuje przyjaciela. Ma więc teraz dwie bliskie osoby na tym smutnym świecie. I tu rozwija się akcja rodem z telenoweli brazylijskiej. Przyjacielowi udało się uwieść ukochaną naszego bankowca. Przekonuje głupiutką, że mąż ją zdradza i ma pieniądze "na lewo". Uwierzyła. Odeszła, zostawiając męża i dziecko w biedzie. Mężczyzna oddaje córkę do zakładu opiekuńczego. Sam popada w obłęd ( a może i nie?). Tu książka się kończy. A nie powinna! Żadnych szans na happy end.
Właściwie to nie powinnam się dać nabrać na sentymentalną opowieść o biednym, dobrym chłopcu. Ale moim problemem jest to, że zawsze wzruszały mnie teksty o biedzie, nieszczęściu i wyzysku. Utwór ten napisano w formie pamiętnika, ale ja nie mam potrzeby traktować tego serio: nie zakładam, że wszystko musiało się wydarzyć i bohater stanowił ideał - kryształ. Ale dostaję pewien konstrukt i z tym właśnie muszę się zmierzyć (tak uczyli na studiach). Uczyli też, że zawsze czytamy przez pryzmat własnych doświadczeń; czytamy sobą. Nie uniknęłam tego. W kolejnych nieszczęściach chłopaka widziałam siebie. Czułam chwilami, jakbym wracała do tamtego świata: gdy miałam 8 lat i już wiedziałam, że matka uciekła, że nie chce nas. I płakałam po kątach, bo koniecznie wymagałam, by ktoś mnie chciał. Ojciec był zapracowany, więc nie miał czasu na takie fochy. Brata nie obchodziły problemy emocjonalne smarkuli. Więc rosłam sobie w poczuci opuszczenia. Ustaliłam, że matka nie chciała mnie, bo nie byłam najlepsza z przyrody i z WF i nie potrafiłam na plastyce zrobić ładnego rysunku. Wszystko stało się jasne. Do tego dochodziła niestabilna sytuacja finansowa, więc odczuwałam permanentny strach - przed biedą i samotnością.
Teraz jestem duża (za duża o jeden rozmiar!), zarabiam tyle, by starczyło na główne potrzeby, kilka potrzeb pobocznych i jedną fanaberię nawet. Ale strach pozostał. Że coś się stanie i nie poradzę sobie, nie będę miała nawet gdzie popatrzeć za pomocą, bo ojca martwić nie chcę a innych nie poproszę. I lęk przed samotnością zostaje, chociaż wiem, że sama jestem sobie winna, że wybrzydzam. I tu czytam książkę o biednym chłopcu. Po każdej stronie mam nadzieję, że wszystko się odmieni i bohater będzie żył długo i szczęśliwie. i buntuję się, gdy spadają na niego kolejne plagi. Bo to nie on - to ja! O siebie walczę, o własne szczęście. A kiedy na koniec okazuje się, że przegrałam, bo nastąpiła w utworze zdrada na wszystkich frontach, cierpię. Bo to znak, że w życiu też nie musi być happy endu. Że trzeba patrzeć spode łba na wszystkich, wietrzyć podstęp i warczeć zapobiegawczo. Na wszelki wypadek.
Ale byłabym fałszywa, gdybym napisała, że ja już wszystko wiem i warczę rytmicznie. Jestem naiwna i ciągle wierzę, że będzie dobrze i na drzewie urosną cukierki. Że wyłączę moduł warczenia i odważę się żyć dobrym, szczęśliwym życiem. Mam sygnały, że to się da. Tylko od czasu do czasu potrzebuję osoby, która mną potrząśnie i powie, że "najgorsze już za mną". Że teraz decyduję ja. Widzę przebłyski słońca. Wystarczy tylko... kawał ciężkiej pracy i determinacji. Zatem... ku słońcu. Byle się wosk na skrzydłach nie rozpuścił, jak Ikarowi.
Tylko czekać, aż staniesz się socjalistką... Zresztą zawsze miałaś takie zapędy. Ludzie się tak łatwo nie zmieniają :-) Pozdr.
OdpowiedzUsuńDziwny ten komentarz powyżej, zupełnie nie na miejscu. Można tak "skomentować" autorkę bloga, ale czemu pod opisem przeczytanej przez nią książki?
OdpowiedzUsuńPoprzedni kom nie był atakiem. Autorka taka jest i juz. I to wyszlo w tym poście.
OdpowiedzUsuń