Łączna liczba wyświetleń

środa, 26 stycznia 2011

Szok książkowy, czyli "Z teki dziwaka"

Jedni lubią książki, które działają jak leki uspokajające: koją, usypiają, dają poczuje bezpieczeństwa. Ale podobno największą siłę mają te dzieła, które wpływają na nas jak tabletka przeczyszczająca: wstrząsają człowiekiem, burzą w nim wszystko. Ostatnio czytałam coś takiego. Żadna nowość: książka z 1883 roku. Nie sądziłam jeszcze niedawno, że będę czytywać takie "starocie" z wypiekami na twarzy a nawet ze łzami w oczach. Namiar na tę perełkę dostałam od A., który - jak sam deklaruje - nie czytuje autorów znanych, tylko zapomnianych. Książka trafila do mnie w dramatycznych okolicznościach, choć trafić do mych niegodnych rączek nie powinna. Ale skoro już znalazła się u mnie, nie omieszkałam zapoznać się z jej treścią.

Bohaterem jest dobry chłopak - owoc mezaliansu. Przy porodzie umiera matka nieszczęśnika i jest to początek dramatu. Wychowuje go biedna, pijacka rodzina. Dopóki z dworu idą pieniądze na utrzymanie bękarta, dziecko może liczyć na kromkę chleba, starą koszulę i ciosy w głowę. Gdy dwór wstrzymuje napływ gotówki, ośmiolatek zostaje pobity przez żywicieli i wygnany w zimową noc. Po krótkim pobycie u aptekarza, gdzie także jest bity, trafia wreszcie do nauczyciela. Ten zaopiekował się sierotą, pozwolił mu się uczyć i zaszczepił w chłopcu miłość do książek. Tu powinna się skończyć opowieść. Dopisalibyśmy sobie w wyobraźni, że wyrósł z malca mądry, szczęśliwy człowiek, który wieczorami. przy herbacie wspomina czasem podłe dzieciństwo.

Chłopak po wielu trudach, latach głodu i zmartwień, dostaje kiepsko płatną posadę w banku. Tu w sumie też mogłaby się książka skończyć. Ale nie. Bohater poznaje biedną dziewczynę, która po nocach pracuje, by zarobić na siebie i ojca pijaka. Nasz bankowiec proponuje dziewczynie małżeństwo z rozsądku, by uwolnić ją od rodzica-prześladowcy. Pobierają się, pomimo braku miłości. Tworzą zgodny związek - z początku oparty jedynie na szacunku, później pojawia się codzienna miłość. Mogą na siebie liczyć, nawet w obliczu wielkiej biedy. Wydaje się, że obojgu ułożyło się życie i teraz będą szczęśliwi. Niechże ta książka się skończy! Niestety...

Bohater zyskuje przyjaciela. Ma więc teraz dwie bliskie osoby na tym smutnym świecie. I tu rozwija się akcja rodem z telenoweli brazylijskiej. Przyjacielowi udało się uwieść ukochaną naszego bankowca. Przekonuje głupiutką, że mąż ją zdradza i ma pieniądze "na lewo". Uwierzyła.  Odeszła, zostawiając męża i dziecko w biedzie.  Mężczyzna oddaje córkę do zakładu opiekuńczego. Sam popada w obłęd ( a może i nie?). Tu książka się kończy. A nie powinna! Żadnych szans na happy end.

Właściwie to nie powinnam się dać nabrać na sentymentalną opowieść o biednym, dobrym chłopcu. Ale moim problemem jest to, że zawsze wzruszały mnie teksty o biedzie, nieszczęściu i wyzysku. Utwór ten napisano w formie pamiętnika, ale ja nie mam potrzeby traktować tego serio: nie zakładam, że wszystko musiało się wydarzyć i bohater stanowił ideał - kryształ. Ale dostaję pewien konstrukt i z tym właśnie muszę się zmierzyć (tak uczyli na studiach). Uczyli też, że zawsze czytamy przez pryzmat własnych doświadczeń; czytamy sobą. Nie uniknęłam tego. W kolejnych nieszczęściach chłopaka widziałam siebie. Czułam chwilami, jakbym wracała do tamtego świata: gdy miałam 8 lat i już wiedziałam, że matka uciekła, że nie chce nas. I płakałam po kątach, bo koniecznie wymagałam, by ktoś mnie chciał. Ojciec był zapracowany, więc nie miał czasu na takie fochy. Brata nie obchodziły problemy emocjonalne smarkuli. Więc rosłam sobie w poczuci opuszczenia. Ustaliłam, że matka nie chciała mnie, bo nie byłam najlepsza z przyrody i z WF i nie potrafiłam na plastyce zrobić ładnego rysunku. Wszystko stało się jasne. Do tego dochodziła niestabilna sytuacja finansowa, więc odczuwałam permanentny strach - przed biedą i samotnością.

Teraz jestem duża (za duża o jeden rozmiar!), zarabiam tyle, by starczyło na główne potrzeby, kilka potrzeb pobocznych i jedną fanaberię nawet. Ale strach pozostał. Że coś się stanie i nie poradzę sobie, nie będę miała nawet gdzie popatrzeć za pomocą, bo ojca martwić nie chcę a innych nie poproszę. I lęk przed samotnością zostaje, chociaż wiem, że sama jestem sobie winna, że wybrzydzam. I tu czytam książkę o biednym chłopcu. Po każdej stronie mam nadzieję, że wszystko się odmieni i bohater będzie żył długo i szczęśliwie. i buntuję się, gdy spadają na niego kolejne plagi. Bo to nie on - to ja! O siebie walczę, o własne szczęście. A kiedy na koniec okazuje się, że przegrałam, bo nastąpiła w utworze zdrada na wszystkich frontach, cierpię. Bo to znak, że w życiu też nie musi być happy endu. Że trzeba patrzeć spode łba na wszystkich, wietrzyć podstęp i warczeć zapobiegawczo. Na wszelki wypadek.

Ale byłabym fałszywa, gdybym napisała, że ja już wszystko wiem i warczę rytmicznie. Jestem naiwna i ciągle wierzę, że będzie dobrze i na drzewie urosną cukierki. Że wyłączę moduł warczenia i odważę się żyć dobrym, szczęśliwym życiem. Mam sygnały, że to się da.  Tylko od czasu do czasu potrzebuję osoby, która mną potrząśnie i powie, że "najgorsze już za mną". Że teraz decyduję ja. Widzę przebłyski słońca. Wystarczy tylko... kawał ciężkiej pracy i determinacji. Zatem... ku słońcu. Byle się wosk na skrzydłach nie rozpuścił, jak Ikarowi.

3 komentarze:

  1. Tylko czekać, aż staniesz się socjalistką... Zresztą zawsze miałaś takie zapędy. Ludzie się tak łatwo nie zmieniają :-) Pozdr.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziwny ten komentarz powyżej, zupełnie nie na miejscu. Można tak "skomentować" autorkę bloga, ale czemu pod opisem przeczytanej przez nią książki?

    OdpowiedzUsuń
  3. Poprzedni kom nie był atakiem. Autorka taka jest i juz. I to wyszlo w tym poście.

    OdpowiedzUsuń